poniedziałek, 8 grudnia 2014

Ewa Chodakowska

Ten przewrotny tytuł sugeruje jedno. Ćwiczenia! Tak, a zarazem nie. Zacznijmy zatem od początku. Ewa Chodakowska proponuje wiele zestawów ćwiczeń, zdrowszą dietę, generalnie promuje pozytywne wybory i aktywne życie. Nie ze wszystkim się oczywiście zgadzam, bo mięso to nie mój świat, ale ona i inne trenerki promują ostatnimi czasy PRZEMIANĘ. Każda z nich opowiada, że dzięki niej zmienimy nasze ciało na niezłe ciacho i będziemy się super czuć. Czyżby po latach w końcu polki odkryły magiczny środek i każdy schudnie i utrzyma wagę?

I tu wkraczam do akcji JA. Od dziecka mieściłam się w normie BMI, raz wyżej raz niżej, ale wyglądałam jak "pączek w maśle". Moja figura i uroda nie pomagały mi wyglądać szczuplej. Buzia zawsze była okrągła jak "księżyc w pełni", a uda tak szerokie, że nic tego niestety nie maskowało. Wyglądałam źle, grubo i byłam mega niezadowolona. Dziś według BMI mam niedowagę. Nadal wyglądam źle (choć o niebo lepiej), bo poziom tłuszczu w organizmie jest wysoki, a mięśni nie za dużo. Nigdy nie będę Chodakowską czy inną Lewandowską, bo figura nie taka. Mimo to postanowiłam zawalczyć o zredukowanie 1/3 mojej tkanki tłuszczowej i zbudowanie mięśni.

NIE MA METODY CUD. Żadna ze znanych mi trenerek, dietetyczek czy innych osób zajmujących się zdrowiem nie ma magicznej metody. Po trzech miesiącach diety i regularnych ćwiczeń (6 razy w tygodniu) wiem już o co w tym wszystkim chodzi. Gdybym jednak wiedziała to 15 lat temu dziś byłabym zupełnie innym, szczęśliwszym człowiek. DO JASNEJ CIASNEJ CZEMU NIKT NAM TEGO NIE MÓWI!!!!!!?????????????


1. DIETA
Restrykcyjne diety są do dupy! Ja przytyłam dzięki odchudzaniu 10 kilo.
Obliczyłam na internetowym kalkulatorze, że przy moim wzroście, wadze, aktywności fizycznej i pracy potrzebuję między 2100 a 2300 kcal dziennie. Jeżeli jednego dnia zjem więcej drugiego mam pełny brzuch i do południa jem zdecydowanie mniej. Wychodzi na zero, choć rzadko to stosuję.
Chcąc schudnąć od tej liczby trzeba odejmować! Nie przekraczam 2000, a najczęściej jem około 1800. Nie jest to wcale mało. Przez pierwszy miesiąc siedziałam z kalkulatorem i codziennie podliczałam moje menu. Teraz już mniej więcej wiem co i jak, czasem sobie pomogę grzebiąc w internecie, ale ogólnie mogę powiedzieć, że orientuję się ile jem i świadomie wkładam to do ust.
Wychodząc ze znajomymi zamawiam sałatkę, piję herbatę i nikomu nie przeszkadza, że oni w tym czasie jedzą ogromną pizzę mięsną i popijają piwem. Świat idzie do przodu.
Wczoraj byłam na bankiecie. Raki, kawior, piękne babeczki i kanapki ze wszystkim co się tylko da, ciasta i ciasteczka. A dla mnie... ogromny półmisek owoców. Najadłam się świeżych malin, kiwi, melonów, pomarańczy i grejfrutów. Żyć nie umierać.

JAK JEŚĆ, ŻEBY NIE BYĆ GŁODNYM. Na początku organizm się przestawia, ale po kilku dniach jest już ok. Podzieliłam kalorie na cały dzień. Wiedziałam, że jak zjem duży obiad i zabraknie kolacji to coś sobie  i tak znajdę w lodówce i zjem więcej. Dlatego to co najbardziej mi się marzyło zostawiłam na popołudnie/wieczór. Nasze grzechy w diecie to nie problem z ciałem, ale z głową. To ona nas nakłania do niezdrowego i dodatkowego jedzenia. U mnie uaktywnił się tak silny motywujący głos, że prawie zapomniałam, że jestem na diecie co u mnie oznacza głównie obcięcie kalorii bo i tak większości niezdrowych rzeczy nie jem od dawna. Głos pomógł, do tego czytam na temat jedzenia/sportu (o czym już niebawem) i idę do przodu jak burza.


2. SPORT
Niby człowiek się rusza, a jednak nie chudnie. Bo ruszać się trzeba z głową. Jak się ostatnio dowiedziałam, do wielu czynności potrzeba nam dobrych mięśni środka czyli brzuch plecy, generalnie te okolice. Stabilizują postawę i pomagają w wielu czynnościach. Jak się okazało pomagają też w wielu sportach na przykład podczas biegu... Mój brzuch zawsze wyglądał jak taka mała oponka. Niby wcięcie w tali jest, ale jakoś takie otłuszczone. Na rękach zero mięśni, nie byłam w stanie zrobić JEDNEJ pompki. Ok możecie się przestać śmiać. Mam jednak powód do dumy. Usiadłam i zastanowiłam się chcę osiągnąć i dobrałam do tego odpowiednie ćwiczenia. Najpierw 6 razy w tygodniu ćwiczyłam około 45 minut na rozwój całego ciała. Wzmocniłam ręce/ramiona, brzuch, plecy, pośladki i uda. Trwało to miesiąc. Z bólem, ale robiłam dziesięć damskich pompek. Byłam z siebie mega dumna. Do tego 3 razy w tygodniu po 10 km jeżdżę do pracy na rowerze i mam nieco kardio i 1-3 razy w tygodniu biegam 30 minut lub idę na basen. Przeorganizowałam mój dzień pod ćwiczenia. DAŁO SIĘ!!!
Po miesiącu znudził mi się zestaw i chciałam więcej na brzuch, dlatego ćwiczyłam 6pack z youtuba 35 minut prawie codziennie. Potem znów mi się znudziło. Znalazłam w sklepie płytę Ewy dla Shape i ćwiczę dalej.

3. EFEKTY
Ponieważ widzę rezultaty od pierwszego dnia, a dzięki ćwiczeniom czuję się lepiej to mój wewnętrzny motywator działa nie na 100%. On działa na 1000%. Schudłam 8 kg. Moja forma nigdy niebyła tak dobra. Jestem w stanie zrobić różne dziwne ćwiczenia, o których kiedyś nie miałam pojęcia, że w ogóle istnieją. Dzięki wzmocnieniu "środka" nie mam bólów pleców, które mi kiedyś dokuczały przy siedzeniu. A na brzuchu zaczyna być widać to o czym marzą wszystkie tygryski :D
Minusy też były. Po około miesiącu miałam straszne bóle łydek i kolan. Poczytałam i wyszło: za mało magnezu lub białka w diecie. Okazało się, że chodzi o białko, którego jadłam stosunkowo niewiele. Dodałam go nieco do codziennego menu i wszystko wróciło do normy.


Wygląda jakby to było takie proste. Jest i nie jest. Musisz mieć mega motywator. Jak nie chce ci się ćwiczyć to idź do trenera personalnego. Zapisz się na forum dla odchudzających. Rób to małymi krokami, jakby nic się nie działo. Ja ćwiczyłam 3 miesiące, żeby móc wykonać swoje pierwsze poprawne, normalne pompki, ale w końcu się udało i teraz mierzę wyżej. Nie spoczywaj na laurach. I pamiętaj, że zawsze będzie ktoś, kto ci pomoże. Masz doła? Pisz do mnie. Dzwoń do kogoś. Obejrzyj bloga z efektami, zdjęcia na instagramie. Cokolwiek. Posłuchaj żywej muzyki i zacznij się ruszać. Robisz to nie tylko dla siebie. Twoje zdrowe ciało ulży naszemu "cudownemu" NFZowi :D Ja przestałam się przeziębiać. Moja odporność poszybowała do góry jak rakieta. A muszę dodać, że mam na co dzień styczność z różnymi chorobami, choć nie pracuję w służbie zdrowia :P I nic mi nie jest, choć co roku na początku grudnia chorowałam.
Efekty są na wielu płaszczyznach i nie wyobrażam sobie zawrócić z tej drogi. Po prostu ja, zdrowie jedzenie i codzienne ćwiczenia. Jak ich nie wykonam to mi źle! Ty też się tak wkręcisz. Po prostu zacznij. Nie od stycznia, nie od jutra. Po prostu dziś. Weź teraz wygodne buty i zrób kilka pajacyków i przysiadów.

sobota, 22 listopada 2014

22.11.

Siedzę przy kompie. Jak zwykle czegoś szukam, coś czytam, coś oglądam. I tknęło mnie. Od dawna nie pisałam, a od kilku dni tyle się dzieje. Wcześniej po prostu dopadło mnie jesienne zniechęcenie. Po dzisiejszym pozytywnym dniu mam więcej energii i doznałam nagłej potrzeby napisania czegoś zupełnie nowego na blogu. Wszystkie przygotowane wcześniej wpisy muszą jeszcze poczekać.

Kilka podstawowych info:
- jeszcze bardziej kocham szpinak (szczegóły w następnym wpisie)
- odstawiłam kawę, gluten i jeszcze kilka rzeczy(szczegóły w następnym wpisie)
- duuużo ćwiczę
- kolejna dieta oczyszczająca(szczegóły w następnym wpisie)

W lecie robiłam badania. Moja wątroba ma się niby świetnie jak u niemowlaka i krew genialna płynie w mych żyłach, ale jednak chcę więcej. Mój wzdęty brzuch, bóle tu czy tam nie uważam za konieczne w moim życiu. Chciałabym, żeby zniknęły. A one pojawiają się coraz częściej. Ból głowy od sporej ilości kawy nie dawał mi wytchnienia w październiku. Więc od dwóch tygodni nie piję kawy. Najgorsza migrena trwała pierwsze dwa dni, a potem nieco senność i osłabienie (choć może to z powodu pogody czyli spadku ciśnienia, ciągłych opadów, a przez to braku słońca). Od tygodnia nie jem też chleba, a od 4 dni żadnych mącznych produktów. To za sprawą diety?książki o której pisałam tutaj. Niby nie potrzebuję takiego oczyszczania, a jednak w końcu się zdecydowałam. O efektach już za kilka dni. Dieta trwa tydzień. Ja jestem po trzech dniach.

A ćwiczenia.... Od lipca/sierpnia ćwiczę regularnie. Na początku było to trzy razy w tygodniu. Teraz jest to sześć dni. Ćwiczę w domu głównie z YouTube bo po prostu jest tam mnóstwo szybko dostępnych filmików. Najpierw robiłam tzw. ABS czyli ogólnorozwojówkana wiele partii ciała. Ponieważ trwało to około trzech miesięcy uznałam, że muszę się zająć moim nie tylko wzdętym od jedzenia brzuchem, ale i tłuszczykiem, który się znajduje pod skórą. Od kilku dni wypruwam siódme poty z Jillian Michaels i jej programem na sześciopaka. Poza tym stale trzy razy w tygodniu jeżdżę do pracy na rowerze i raz w tygodniu biegam lub jadę na basen.

Przez to, że widzę efekty to wkręciłam się w sport na maksa. Jak pominę trening to czegoś mi brakuje. Czasem mam ochotę na coś jeszcze wieczorem. Nie sądziłam, że tak o pokocham. Schudłam sześć kilo i zbudowałam nieco mięśni :D Sama jestem w szoku, bo nigdy do tej pory tego nie doświadczyłam. Nie wyobrażam sobie, żeby było inaczej. A do tego ta pozytywna energia, którą miałam dziś w pracy nakręcają mnie na maksa. I tego życzę wszystkim czytelnikom. Pomimo braku słońca wysyłam do was słoneczne uśmiechy :):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):):)

sobota, 25 października 2014

Krewetki

Chciałam zacząć od kilku nieprzyjemnych inwektyw na temat ludzi. Powstrzymam się jednak. Napiszę najprościej jak się da.

RYBY I OWOCE MORZA TO TEŻ MIĘSO

JEŻELI MÓWIĘ, ŻE NIE JEM MIĘSA TO NIE JEM WSZYSTKICH JEGO RODZAJÓW

Skąd się bierze ta niewiedza, żeby nie nazwać tego gorzej?

W XVIII wieku księża mieli dosyć poszczenia i dni bezmięsnych. Długo pewnie zastanawiali się, co by tu zrobić, aby Papież pozwolił im mimo wszystko jeść te "przysmaki". Któryś z biskupów wpadł na pomysł sięgania po ryby, a unikania innych gatunków mięsa. Aby jednak nie wzburzyć niefajnych emocji w wiernych Watykan dorobił do tej historii swoją teorię. "Od dziś ryby to nie mięso" rzekł Papież. I tak oto w piątki na obiad podaje się... mięso. Dziś już nikt nie zaprząta sobie tym głowy i jak zrobili z ludzi ciemnotę w XVIII wieku, tak my dziś sami z siebie robimy niedouczonych. Większość ludzi dary morza traktuje inaczej niż zwierzęta hodowlane przebywające na lądzie. Refleksji zero, rozumu również. A jak przyjdzie wegetarianin na obiad to serwuje się mu rybkę. Jak powie, że nie je to na stół wkraczają naleśniki z serem. Itd., itp. Można pisać do u... śmierci. I puki żyję będę uczyła niedouczonych i będę szkoliła dalej tych co już wiedzą. Chyba taka już nasza rola.

piątek, 10 października 2014

minimalizm

Znalazłam kiedyś poniższą piramidę. Chciałam o tym napisać i zapomniałam. Dziś jednak odnalazłam obrazek i zamieszczam.





Kiedy to tylko możliwe staram się używać tego co mam.
Rzadko pożyczam. (Jako naród jakoś źle to postrzegamy.)
Zdarza mi się wymieniać z innymi. Jakoś ludzie mało entuzjastycznie do tego podchodzą. A szkoda, bo to wspaniałe wydarzenia.
Powyżej - kupowanie używanego. Uwielbiam to i korzystam kiedy tylko mogę z tej formy nabywania rzeczy.
Następny stopień to samodzielne robienie tego co nam potrzebne i na koniec dopiero kupowanie nowych rzeczy.

Jak najbardziej się z tym zgadzam. Chciałabym, żeby ludzie zrozumieli, że nasza planeta nie jest w stanie "wyprodukować" tych wszystkich nowych rzeczy. Poza tym to drogie. Po co się zaharowywać w pracy i potem kupować te tony badziewia. Sama mam wiele niepotrzebnych przedmiotów i wciąż jestem na drodze minimalisty. A mimo to jestem sporo przed ogółem współczesnego świata.

Ci, którzy jesteście daleko za mną, proszę dogońcie mnie choć trochę.

niedziela, 5 października 2014

Zimne miesiące

Jak słusznie ostatnio zauważyła Elena zbliżające się chłodne dni mogą powodować wzmożony apetyt. Nie mogę się z tym nie zgodzić. Wielokrotnie bowiem sama miałam podobne odczucie. Mimo brzydkiej pogody i temperatury spadającej prawie do zera ja jednak czuję się zdecydowanie inaczej. Tej jesieni uczucie zimna i zbliżającego się wielkimi krokami nowego roku jest dla mnie inne niż zwykle. Odkąd odstawiłam w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach biały cukier, sklepowe słodycze i ogólnie dosładzane produkty czuję się o niebo lepiej. Przez wiele lat bowiem zmagałam się ze słabym krążeniem i nawet w trzydziestostopniowym upale potrafiłam mieć lodowate dłonie i stopy. Często latem musiałam spać w skarpetkach i ludzie nie potrafili tego zrozumieć. Ja również. Czym bardziej odstawiałam przetworzone, kupne produkty tym moje ciało miało się lepiej. Nie mam już wilczego apetytu wraz ze zmianą pór roku i choć prawdziwej zimy jeszcze nie mamy, to ja już widzę różnicę. Ciekawe zatem co będzie za kilka tygodni i miesięcy kiedy nadejdą minusowe temperatury. Obym mogła się pochwalić podobnymi spostrzeżeniami. Ale o tym przekonamy się za jakiś czas.

sobota, 4 października 2014

Trening

Całe życie się człowiek uczy, dowiaduje czegoś nowego. Całe życie pewne zdarzenia rodzą swego rodzaju konsekwencje. Zaczęło mnie zastanawiać ile ćwiczą "gwiazdy", że się tak wyrażę fitnessu. Z nazwiska mogłabym wymieniać bez końca. I polki i zagraniczne trenerki i oczywiście trenerów. Inaczej to pewnie jest w męskim "świecie", inaczej kiedy ruszają się kobiety. No przynajmniej ja mam takie wrażenie. Ale konkludując mogę powiedzieć: NIE WIEM. I tyle. Może zgłębię kiedyś ten temat. Może uda mi się dogłębnie odpowiedzieć na powyższe pytanie. Ja jednak w dniu dzisiejszym skupię się na sobie. Może dla jednych nieco egoistycznie, ale dla innych pozytywnie, że analizuję sytuację. W każdym bądź razie krótkie podsumowanie mojej aktywności i wnioski jakie mi się nasunęły.

Poniżej przedstawiam różne dyscypliny i miesięczne "osiągnięcia":

BASEN 1 km
ROWER 150 km
BIEG 25 km
FITNESS 4 h
MARSZ sama nie wiem, ale na pewno nie mam zupełnie siedzącego trybu;

Ponieważ rowerem dojeżdżam do pracy przez większą część roku, a latem mam dodatkowe wycieczki to średnia jest całkiem fajna. Cóż jednak, kiedy na inne dyscypliny trzeba wygospodarować czas i chęci? Różnie, ale raczej kiepsko. Basen, który szczerze kocham leży. Bo trzeba dojechać, zapłacić, przebrać się, wysuszyć... Wymówek od groma. Muszę się ogarnąć i to zmienić. Bieganie jakoś idzie. Tylko, że ja krótkodystansowiec jestem. Biegam często, ale strasznie mało. Mój cel to wydłużenie dystansów!
Chodzę przeciętnie. Raz baaaardzo dużo, raz mniej. Ale góry pozwalają się ruszyć i nie mogę powiedzieć, że ciągle siedzę. Nie jest źle, ale zawsze może być lepiej ;)

No i ten nieszczęsny fitness. Czasem się zmotywuję i poćwiczę. Ale to "czasem", to jednak za mało. Dlatego tak myślę o tych "gwiazdach". Ile to optymalnie, ile to ok, ile to właściwie? No ile. Hmm... a jakby tak ćwiczyć 6 razy w tygodniu. Treningi mają od 30-50 minut. I taki trening zrobić praktycznie codziennie. Niezłe wyzwanie. Tego jeszcze nie próbowałam. Wygrzebałam płytę Chodakowskiej, którą kiedyś kupiłam i ruszyłam do boju. Ćwiczę już trzy dni i daję radę. Jeszcze trzy. Dam radę. A może ktoś poćwiczy ze mną?
Takie małe wyzwanie proponuję. Sześć dni aktywności. Dla jednych długie spacery, dla innych bieg, albo jeszcze coś innego. Ale bez przerwy, żeby znów nie osiąść na laurach!!!

I mam ciekawostkę. Czasem zaglądam na hellozdrowie. I w taki oto sposób znalazłam kompendium dla wielbicieli fitnessu w domu. Różne filmiki z krótkimi opisami. Dla zaawansowanych i dla początkujących. Polskie i zagraniczne "gwiazdy". Dostępne tutaj. Żadna to reklama. Po prostu chcę Cię zachęcić do aktywności. Z doświadczenia wiem, że jak trenerka nie spasuje to nie chce się ćwiczyć. Dlatego warto poszukać innej.

I w taki oto zawiły sposób dobrnęłam do końca pewnej myśli, która mam nadzieję przynajmniej częściowo zrewolucjonizuje moje wieczne wymówki pod tytułem: JUTRO. O wynikach będę na bieżąco informowała.

środa, 1 października 2014

Miesiąc bez...

Jak mam czas to czytam. Różne blogi, artykuły, książki. Czerpie z nich wiedzę i inspiracje. Tak też stało się po dogłębnej analizie tego artykułu na blogu "wolnego". Moja motywacja sięgnęła zenitu. I pomimo, że w pierwszej kolejności chodziło o zminimalizowanie używania samochodu, ja postanowiłam przez miesiąc nie kupować NIC do mojej garderoby. Żadnych ubrań, butów i dodatków. Po prostu zero. Wolałam przeznaczyć te pieniądze na coś innego i zrobić detoks moim zachciankom. We wspomnianej wyżej intencji nie chodziło o całkowitą rezygnację, a jedynie o dogłębną analizę za i przeciw. Bo są sytuacje, kiedy jazda samochodem wydaje się być jedynym rozsądnym wyjściem. Ja z moją sytuacją czułam się podobnie. Dopuszczałam możliwość kupienia czegoś, co ma ogromną obniżkę ceny i na pewno będę zadowolona z zakupu. Jednak po kilku wypadach "na ciuchy" doszłam do wniosku, że za miesiąc czy dwa też mogę iść i spróbować TO kupić.

Ostatecznie przez ponad 30 dni nie kupiłam nic! I jak na razie nie spieszy mi się z tym. Ponadto nie mam wcale ochoty iść również po inne rzeczy, nie związane z ubraniami, o których jeszcze miesiąc temu intensywnie myślałam. Jedyną  potrzebą jest filtr do wody. Przestanę kupować tą w wielkich baniakach do codziennego picia.

Polecam taki eksperyment każdemu. Człowiek nie traci czasu na łażenie po sklepach i przede wszystkim nie marnuje pieniędzy. Nagle można odłożyć pewną sumę i jest ona zdumiewająco wysoka. Co dalej? Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wymyślę. Albo ktoś mi podpowie...

piątek, 19 września 2014

Życie jak w Madrycie

Nie!
Niestety nie.
Tak się oto złożyło, że zostałam jaśnie oświecona i wiem, że życie do lekkich czynności nie należy.
Zostałam bowiem oświecona odnośnie diety i już spieszę wyjaśniać, że człowiek to nie zwierzę, jeść musi, ale i myśleć musi co na talerz kładzie.
Ostatnimi czasy zajmują mnie nie diety, a liczenie kalorii. I co za tym idzie wiem już, że jak raz zaczynamy zrzucać tłuszczyk to nigdy się to nie skończy. Kilka tygodni liczenia kalorii. A potem się nie chce lub brak czasu i zaczynamy jeść więcej (czytaj za dużo) lub mniej zdrowo. Skurczył mi się żołądek, a dziś się przejadłam. Mam wzdęty brzuch od ilości jedzenia. Moja refleksja jest jedna. Jeżeli chcemy jeść rozsądnie, nie przytyć, a nawet schudnąć najlepiej liczyć. Nic więc dziwnego, że królową nauk jest matematyka. Już w starożytności wiele przedmiotów zaliczano jako odłamy matematyki. Takim oto sposobem zamierzam zmniejszyć mój napuchły brzuch i nikt mi nie powie, że się mylę. Raz zadziałało to i teraz zadziała. A ponieważ kocham liczby to nie będzie z tym problemu. I polecam ten sposób każdemu. Przynajmniej spróbujcie przez kilka dni. Nagle zdziwicie się jakie świństwa jecie i w jakich mega ilościach. Na papierze wszystko widać czarno na białym bez oszukiwania.

środa, 17 września 2014

Żołądek

Zaczęłam liczyć kalorie. O tym pewnie już nie raz słyszeliście. Do tego dużo sportu. A potem zupełne odwrócenie sytuacji. W „te dni” jestem osłabiona. Przed i po nic mnie nie łapie. A w trakcie okresu każdy chory obok mnie jest wyzwaniem. No i po miesiącu bronienia się przed infekcjami/katarami/chorobami przemęczone ciało odmówiło posłuszeństwa. Przez chorobę na tydzień zapomniałam o sporcie. Nawet wychodzenie z łóżka było wyzwaniem. Dwa dni nie podnosiłam się wcale. Przez ten czas nie miałam też siły jeść, a od leków było mi raczej nie za fajnie na żołądku. Po raz kolejny przekonałam się, że jest to idealny sposób na zrzucenie brzuszka. Jeden kilogram mniej w jeden tydzień. Tyle odnotowała moja domowa waga. Do tego skurczenie żołądka (szybciej czuję sytość, a przejedzenie mnie bardzo męczy) i ta lekkość. Nie fajnie jest się przeziębić, ale miłe zaskoczenie po kilku dniach rekompensuje złe samopoczucie i kiepski humor. Czym więc poskutkowało moje liczenie, a potem chorowanie? W sumie pięć kilo mniej. Po chorobie wróciłam do jedzenia i w tydzień nadrobiłam pół kilo, ale teraz waga stoi w miejscu.

Każdy biegacz wie, że czym mniejsza waga tym lżej się też biega. Podobnie z jazdą na rowerze. Kiedy mam wyładowany plecak i jadę męczę się podwójnie. Kiedy jadę bez bagażu czuję niezwykłą lekkość. Te kilka kilo mniej na moim ciele już robi różnicę. Ponieważ jeżdżę do pracy na rowerze i muszę mieć książki/ubrania/jedzenie ze sobą to pozbycie się ciężaru dużo zmieniło. Nawet wchodzenie po schodach jest lżejsze. Polecam każdemu zrzucenie odrobiny „boczków”.

A teraz zmieniając temat. Strączki. Warzywa oczywiście. Ostatnio przeczytałam, że podczas jedzenia strączków w naszym ciele wytwarza się jakaś substancja, która je rozkłada. Dzięki niej uwalniamy się od "gazów". Jeżeli jednak warzywa te są rzadkim gościem w naszej kuchni owa substancja nie jest wytwarzana. Dlatego też po długim czasie poszczenia na przykład od fasoli czy grochu mamy kłopoty z jelitami. Jednak codzienne spożycie tych cudownych warzyw pozwala nam unikać lub bardzo minimalizować nieprzyjemne dolegliwości. Od tygodnia jem je codziennie i faktycznie czuję różnicę. Ogromną. Wy też to poczujcie :D

poniedziałek, 15 września 2014

Magda Gessler

Lubię oglądać programy kulinarne, nawet kiedy mnóstwo mięsa ocieka gęstym sosem lub tłuszczem. Ciekawa też jestem restauracji w mojej okolicy. Rzadko do nich chodzę, ale dobrze wiedzieć co i gdzie. „Kuchenne rewolucje” to bardziej show niż gotowanie, ale nieco odpoczynku od ponurej rzeczywistości jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Obejrzałam zatem ostatni odcinek. Czasem staram się ciekawe przepisy modyfikować na vege modłę. Robię to sporadycznie, ponieważ wolę przyrządzić dobre curry czy zupę, niż męczyć się nad „kotletami”. Tym razem jednak zapragnęłam zupy-gulaszu. Mówiłam o nim od kilku dni po czym Magda Gessler przygotowała świetne danie, które stało się inspiracją do stworzonej przeze mnie potrawy. Wyszło jej dosyć dużo, ale świetnie smakuje odgrzana na drugi dzień czy zamrożona w pojemniczku na kolejny tydzień. Wszystko można przygotować ze świeżych składników, ale ja podaję uproszczoną wersję. Choć obierałam kukurydzę samodzielnie, ta z puszki bez dodatku cukru będzie idealnie pasowała. Podobnie inne produkty. Muszę przyznać, że jest to prosty przepis. Wszystko wrzucamy do jednego gara i czekamy. Danie bardzo pożywne i „zapychające” . Miała to być jedynie zupa, a na drugie szykowałam się z sałatą. Przez ostatnie „skurczenie” żołądka zjadłam jedynie małą miseczkę tej pyszności, a sałata została na kolację. Polecam dla zapracowanych, którzy nie chcą stać w kuchni i muszą zjeść coś dodającego energii do dalszej pracy.


Meksykańska zupa-gulasz

Składniki:
2 puszki pomidorów
puszka kukurydzy
puszka czerwonej fasoli
duża czerwona papryka
duża marchew
korzeń selera
korzeń pietruszki
3 średnie ziemniaki
ok. 80 g. granulatu sojowego
2 łyżki czerwonej słodkiej papryki w proszku
chili w proszku lub płatkach (wg uznania)
sól
pieprz
ziele angielski
liść laurowy
2 łyżki oleju rzepakowego ewentualnie słonecznikowego
świeża kolendra lub pietruszka


Sposób przygotowania:
Pomidory wlewamy do garnka. Jeżeli używasz świeżych trzeba je sparzyć i obrać ze skórki. Całość miksujemy z dużą szklanką lub dwoma wody.

Marchew, seler i pietruszkę drobno kroimy lub trzemy na grubych oczkach tarki (wg upodobań).

Ziemniaki kroimy w drobną kostkę.

Paprykę siekamy w paski długości około trzech centymetrów.

Dodajemy do całości granulat sojowy, kukurydzę oraz fasolę. Doprawiamy solą, pieprzem, zielem angielskim oraz liściem laurowym.

Na patelni rozgrzewamy olej i dodajemy paprykę w proszku. Podgrzewamy moment, żeby nadać jej mocniejszego aromatu i dodajemy do całości.

Ja umieściłam moją zupę-gulasz w szybkowarze, dlatego gotowanie zajęło tylko 15 minut, po czym odstawiłam ją ciągle gorącą na kolejne 15 minut, aby doszła.

Jeżeli masz świeżą fasolę namocz ją przez noc po czym ugotuj al dente i dodaj do reszty składników. Gotuj do miękkości wszystkich warzyw.

Na koniec posiekaj świeże zioła i dodaj do garnka lub na talerz.



niedziela, 31 sierpnia 2014

Czy wyglądam jak nerd?

Nawet małe dzieci chcą być popularne. W moich czasach zaczynało się to pod koniec podstawówki. Dziś niestety temat został przerzucony do przedszkola. W wieku pięciu lat odbywają się mega urodziny dla "znajomych", a "rewia mody" to codzienność. W podstawówce większość dziewczynek ma już pofarbowane włosy i maluje się regularnie. Kto się nie wpisuje w ten "kanon" nie ma kolegów.

W dorosłym życiu wydaje mi się, że podziały zmieniły pole, ale nadal dzieli się wszystkich na fajnych oraz... niefajnych. W LA, NYC czy chociażby w niedalekim nam Berlinie moda na zdrowie trawa w najlepsze. Wszystkie odmiany vege są och i ach według ludzi. Ćwiczenie jest ok jak wiele innych rzeczy.

Mam jednak wrażenie, że Polacy w pogoni za tamtejszymi priorytetami, za amerykańskim snem pogubili się i coś źle zrozumieli. U nas bowiem ludzie są fajni bo mają drogie ubrania sportowe, a nie dlatego, że ćwiczą. Dieta vege to fanaberie, wymysły chorych ludzi no i przecież wszyscy wiedzą, że bez mięsa nie da się żyć! Trzeba żreć jak świnia, potem odchudzać się durnymi dietami, udawać, że się ćwiczy, zaharowywać się za parę złotych i mieć nad głową kredyt i ogromny dom dla dużej gromadki dzieci, którymi w końcu nie ma się kto zająć.

No powiedzcie mi, że się mylę. Ale czym bardziej świadomie żyję tym wyraźniej to wszystko widzę. I ja tak nie chcę. Nie chcę ogromnego domu, nie chcę jeść mięsa, nie chcę jeżdżenia nowym samochodem i siedzenia na kanapie z piwem. NIE CHCĘ. Chcę dobrze dla siebie, dla innych, dla planety. Czemu czuję się przez to jak wyrzutek? Idę ulicą i nie potrafię identyfikować się z przechodniami. Oni też jakoś dziwnie na mnie patrzą. Czemu najważniejsze rzeczy nie są dla (prawie) nikogo istotne. Nie rozumiem tego. Nie rozumiem...

sobota, 2 sierpnia 2014

Karolina na detoksie

Miło by było jakby ktoś mi przysyłał za darmo książki czy nawet płacił za recenzje. Każdy bowiem lubi dobrze zarobić. Ale chętnych do dawania nie ma, a ja mam super książki. Bardzo chcę się podzielić moimi spostrzeżeniami więc już dziś napisze kilka słów.

"Karolina na detoksie" Maciej Szaciłło, Karolina Kopocz.
 Ponieważ autorzy często pojawiają się w komercyjnej stacji wydawało mi się, że nie do końca to jest pozycja dla mnie. Przecież ja wolę niezależnych ludzi. Nic bardziej mylnego. Moje myślenie o wielu rzeczach uległo zmianie. A książka godna uwagi. Sama mam ten problem, że stosowałam milion diet. I często waga spada nie tak jakby człowiek chciał. Albo nie spada wcale. Ciało nie daje rady. Poza tym wiele osób ma po prostu zasyfiony organizm. Potrzebują jedynie oczyszczania. Uwielbiam dietę dr Dąbrowskiej. Trąci jednak nudą i ja mam dosyć po dwóch dniach. Po drugie wychowałam się w kulturze GOTOWANIA. Męczy mnie nadmierna ilość surowizny. Dlatego też zrezygnowałam ze 100% raw. Czułam się wyśmienici fizycznie, ale całymi tygodniami głowa chciała coś gotowanego. Jem dużo nieobrobionych rzeczy, ale obiady nadal gotuję.

Wracając do książki. Oglądałam krótką rozmowę z autorami w ddtvn. Zaciekawiło mnie to wszystko, bowiem dla Karoliny był to wstęp do zrzucenia sporej nadwagi. Oczyściła się i organizm zaczął sobie radzić z dietami.

 Potem z braku czasu nie szukałam książki. I nagle sama mi wpadła w ręce. W Biedronce sprzedają różne pozycje. Piękna okładka rzuciła się w oczy i... zabrakło mi na nią pieniędzy. Poszukałam zatem w księgarniach po kilku dniach/tygodniach kupiłam. Przeczytałam w ciągu 2-3 godzin.

Na początku wstęp, a po nim siedem dni detoksu. Każdy dzień rozpisany oddzielnie i dodatkowo podzielony na dziennik Karoliny, opis i przepisy Maćka oraz spostrzeżenia zawodowego dietetyka zajmującego się ludźmi bezmięsnymi co ważne! W dalszej części, kiedy już wiemy jak przebiega oczyszczanie mamy informacje o glutenie, cukrze, węglowodanach, tłuszczach, białku, nabiale, warzywach i owocach oraz super foods wraz z przepisami. Ułatwia to przejście na zdrową dietę po zakończeniu detoksu. Jest to jedynie wstęp do dalszych działań, ale przepisy są szalenie urozmaicone, kolorowe i ciekawe. Duży ładunek kuchni azjatyckiej, którą uwielbiam jest genialny. I przyznaję, że niektóre potrawy tanie nie są, ale nie codziennie musimy je też stosować.

Zbieram arsenał. Kupuję mleko kokosowe i inne produkty. Kiedy będę gotowa przeprowadzę ów detoks. Może pod koniec lata, może jesienią. Czas pokaże.

Znalazłam też wywiad z autorami pod tym linkiem.

A tu zapożyczyłam z internetu zdjęcie okładki:


niedziela, 27 lipca 2014

film

Film sam w sobie nie jest ani super odkrywczy, ani naładowany informacjami. To oczywiście moja sugestia. Jednak dla przeciętnego człowieka może być i tak szokujący. Mam również nadzieję, że jest ciekawy i inspirujący. Dobrze by było, żeby każdy zmienił przynajmniej część swoich plastikowych przyzwyczajeń. Ja zmieniam je od kilku lat.

Jeżeli wy również ciekawi jesteście jak pewna rodzina w Finlandii ograniczyła używanie plastiku, a jednocześnie zmniejszyła emisję CO2 to zapraszam tutaj.

Miłego oglądania.


piątek, 25 lipca 2014

Sałatka z cukinią

Przez kilka dni jadłam na obiad sałatki. Takie znane i wypróbowane przepisy. Postanowiłam jednak zrobić coś nowego. Otworzyłam lodówkę i popatrzyłam co w niej mam. Była tam m.in. cukinia, pomidory suszone w zalewie, oliwki i kapary. I tak oto powstała moja dzisiejsza sałata.

Składniki:
kilka liści sałaty lodowej
kilka suszonych pomidorów w oleju
garść oliwek
łyżka kaparów
średnia cukinia
świeży ogórek
zioła prowansalskie (suszone bądź świeże)

Cukinię i pomidory kroimy w kostkę. Podsmażamy chwilę na niewielkiej ilości oleju/oliwy ze słoika
z pomidorami. Posypujemy ziołami. Jeżeli są suszone na początku smażenia, jeżeli świeże na koniec. 
Całość musi dłuższą chwilę przestygnąć.

Liście sałaty myjemy, osuszamy i szarpiemy na mniejsze kawałki. Ogórka kroimy w plastry i układamy na sałacie. Do tego dodajemy kapary i kilka posiekanych oliwek. Jeżeli cukinia ma odpowiednią temperaturę i nie zaparzy sałaty nakładamy wszystko na talerz i całość skrapiamy tłuszczem z patelni. Można posypać pieprzem.

Smacznego!

PS. A jak kiedyś w końcu uzbieram pieniądze i kupię aparat to zacznę robić zdjęcia. Jedzenie jest takie piękne. Na razie żeby to zobaczyć musicie sama wypróbować przepis :)

poniedziałek, 21 lipca 2014

Bieganie

Przeczytałam ostatnio u Pepsi, chyba tu o kolkach typowych dla biegaczy. Sama mam z tym problem i czytałam trochę na ten temat. Często miałam je po posiłku, dlatego zaczęłam biegać rano, jeszcze przed śniadaniem. Ich częstotliwość znacząco się zmniejszyła, ale nadal mnie dopadały. I nagle dowiedziałam się o oddychaniu. Płytki oddech może być przyczyną bólów w boku. Zatem antidotum to ich przeciwieństwo. Głęboki szybki oddech, zatrzymanie powietrza na moment i szybkie wypuszczenie go.

Tylko tyle?! - pomyślałam. No niemożliwe. Zastosowałam się jednak. Dwa treningi i widzę, że to zaczyna działać. Ból z boku pojawia się nagle i tak samo nagle znika po głębokim wdechu (lub kilku). Może to sobie jednak wymyśliłam. Mój mózg tak się napalił, że uwierzył w działanie oddychania. Nie wiem. Ale skoro działa to świetnie.

Tak biegam i myślę o tym oddychaniu. Zaczęłam przez to częściej oddychać przeponą i kolek jest coraz mniej. Zobaczymy co będzie dalej.

Polecam!

Środki czystości #1

Nieco przewrotnie będzie dziś, ale o tym za chwilę. Na początku może małe interludium na temat serii postów o środkach czystości. Otóż chciałabym wyeliminować kolejną porcję chemii z mojego życia. A także ilość opakowań. Czemu pasta do zębów musi być w plastikowej tubie z mega wielką nakrętką i do tego jeszcze w kartonie, a czasem nawet w folii. Trzy opakowania dla jednego produktu, lekka przesada. Czemu papier toaletowy jest tak mocno owinięty folią. Wiele marketów sprzedaje od jakiegoś czasu pojedyncze rolki bez zbędnej folii. Etcetera, etcetera. Myśląc o tych opakowaniach i o chemii zaczęłam znów "grzebać" w sodzie. Zna ktoś sklep w którym można ją kupić w dużej ilości w JEDNYM opakowaniu? (i przystępnej cenie)

A tak poza tym to wracam do pierwotnego tematu. Będąc ostatnio w domu emerytów zachwyciła mnie ich oszczędność. Biedni nie są, ale dzięki liczeniu każdego grosza odłożyli sporą sumkę. Muszę iść w ich ślady.
W każdym bądź razie u nich talerze i kubki zmywa się na bieżąco. Dzięki temu większość zastawy nie uświadcza płynu do garów! Skoro coś nie jest tłuste i zaschnięte nie potrzebuje porządnego szorowania chemią. Szklanka po wodzie czy talerz po kanapkach lub owocach, a nawet miska po zupie. Gąbkę do mycia i zlew można przelać wrzątkiem z ugotowanych ziemniaków raz w tygodniu. Innym sposobem jest woda z solą. Gąbkę moczymy w niej przez noc. Zlew przemyjemy sodą z octem. Stosuję się do powyższych zaleceń od dwóch tygodni. Płynu prawie nie ubyło, gąbka i zlew czyste podobnie jak inne sprzęty.

Najciekawsze jest to, że przestały straszyć góry nieumytych garów. Podczas robienia obiadu wszystko zmywam na bieżąco. Nie zostawiam już na noc całego zlewu talerzy. Rano nie da się ich domyć nawet najlepszym płynem. Wstaję i robię śniadanie w czystej kuchni. Naprawdę polecam. Dla czystego umysłu, zdrowia, pełniejszego portfela i oczywiście dla środowiska.

sobota, 19 lipca 2014

Pepsi Eliot

Każdy ma czasem chwile zwątpienia, jakieś załamania. Kiedy nie jest do końca pewny czy dobrze robi. Czy to czego się podjął ma sens. Nawet jak się ktoś nie przyzna to i tak wiem, że potrzebuje jakiejś zewnętrznej motywacji. Jestem silna psychicznie (tak powiadają ludzie), ale i tak mam swoje słabości. Czasem wątpię w swoje wybory żywieniowe/zdrowotne. Bo jak wszyscy dookoła mówią Ci, że jesteś wariatem w tej kwestii to ciężko wytrzymać. I wtedy przychodzi Pepsi. Siadam i czytam jej bloga i znów czuję przypływ wiary w zdrowe rzeczy, w to co robię. Jak mam załamanie i zjem coś, co uważam za niezdrowe to jej posty od razu mi pomagają wrócić do obranej przeze mnie normy. Nie ma drugiej takiej osoby. Jedni przemawiają do mnie bardziej, inni mniej, ale jedynie Pepsi jest tą najlepszą i najważniejszą motywacją, która zawsze działa. Nie jestem 811, ale i tak dzięki niej dużo się dowiedziałam i przekazuję to dalej. Dzięki niej zmobilizowałam się też do wielu rzeczy. Idealnie nie jest, ale wiele rzeczy udało mi się osiągnąć.

Zachęcam zatem do poszukiwania własnego mobilizatora. Człowieka lub rzeczy, dzięki której cele będą osiągnięte. A ja wracam do czytania, potem zrobię przebieżkę, zjem jakąś sałatkę i sama coś napiszę.

czwartek, 17 lipca 2014

Snickers

Zawsze lubiłam snickersy. Kiedy przestałam jeść tego typu rzeczy przeszła mi ochota na batony. Po kilku miesiącach spróbowałam go znowu i doznałam szoku. Był tak obrzydliwie słodki. Nie dało się go zjeść. Zastanawiałam się co mną wcześniej kierowało, że je jadłam. A mimo wszystko jakiś sentyment pozostał. Kiedy zatem zobaczyłam lody snickersy byłam w szoku. Da się tak?! Nie chciałam próbować. Pewnie byłyby za słodkie i strasznie chemiczne. A oto moja alternatywa tej znanej przekąski.

Składniki:
2 banany
łyżka kakao
 mała garść orzechów ziemnych

Banany obierany, kroimy na mniejsze części i mrozimy przez kilka godzin. Ja włożyłam je wieczorem i wyjęłam rano. Wkładamy do blendera i miksujemy. Pod koniec dodajemy kakao. Potem posypujemy orzechami i mamy gotowe lody snickersowe. 


A wiecie co jest najciekawsze? Bezkarnie zjadłam je na śniadanie. Ze smakiem i zdrowiem! Ale jako deser też będą dobre ;P

środa, 16 lipca 2014

Uzależnienie i otępienie

Robię eksperyment. Zresztą uwielbiam na sobie testować różne rzeczy. Tylko trzeba mieć nieco czasu lub zajęcie mało pochłaniające, aby móc dostrzegać wyniki owych testów. Ponieważ ciągle przewija się temat glutenu i jego szkodliwości sprawdzam swoje objawy. Robię to dwa dni (nieco mało), ale i tak już dużo wiem.

Po pierwsze czuję głębokie uzależnienie. Kiedy jestem głodna mam ochotę na... kanapkę, czasem makaron. Od dziecka jadłam dużo chleba oraz tony spaghetti czy innych rurek z gęstymi (kiedyś) tłustymi sosami. Dziś jak mam wybór biorę razowce i odchudzone sosy. Ale "miłość" jak była tak jest. I mogę prawić peany na cześć zdrowych dodatków jakie jem. Nie o to jednak chodzi. Z tyłu głowy i tak w czasie smutku i w szczęśliwych chwilach mam produkty z glutenem. Uzależnienie (takie jak przy narkotykach!) siedzi we mnie...

Objaw drugi. To na pewno każdy zauważył. Jak zjemy sałatę brzuch jest płaski. Jak najemy się fasoli brzuch zaczyna puchnąć i czasem mamyrównież gazy. Może uogólniam, ale o to mi teraz chodzi. Są bowiem produkty od których nasza talia jest idealna na plażę i takie, które powodują "ciążę". Też tak mam. Rano wstaję z płaskim brzuchem. Jak zjem szejka ze szpinakiem, bananem i jakimś dodatkiem czy to owocowym czy po prostu wsypię kakao wszystko jest ok. Brzuch się za bardzo nie powiększa, a ja się czuję lekko i mam energię. Jak zjem kanapkę to robi się wystająca kula. A jeszcze posmaruję chleb humusem ze strączków to już koniec. Wyglądam jakbym nosiła piłkę. Nic mi w sumie nie dolega, ale czuję nieprzyjemny ciężar w żołądku i nie wygląda to zbyt dobrze.

Punkt trzeci. Głowa. Wracam do głowy, ale z zupełnie innym objawem. Krótki wstęp. Wstajesz rano powiedzmy o trzeciej. Czyli w sumie w nocy. Szybko się zbierasz i jedziesz kilka godzin. O dziesiątej jesteś na miejscu i masz prowadzić wykład. Cztery godziny. Potem szybki obiad i kolejne trzy godziny wykładu. Po wszystkim czeka cię kilka godzin jazdy do domu. Wracasz i jest prawie północ. Jesteś wykończony. Dzień był męczący. Jesteś senny, twoje ruchy są spowolnione. Powieki same się zamykają. Jak opadniesz na łóżko to już się nie podniesiesz tylko zaśniesz. Znacie to uczucie? Ja czasem jeżdżę na szkolenia i po kilku godzinach jazdy muszę słuchać i notować przez kilka godzin. Powieki same się zamykają i człowiek się zmusza do utrzymania głowy w pionie. Wracając do glutenu. Zauważyłam bardzo niepokojącą rzecz. Kiedy zjem rano szejka lub po prostu owoce czuję ogromny przypływ energii. Mam siłę i na ćwiczenia fizyczne i na wysiłek intelektualny. Kiedy jednak zjem coś z dużą zawartością glutenu czuję się jak po wielu godzinach na nogach. Powieki same opadają, ruchy są spowolnione. Zero energii do działania. Czuję się jakby był wieczór po ciężkim dniu, a nie poranek po dobrze przespanej nocy. Podobnie jest po makaronowym obiedzie. I to mnie najbardziej martwi. Człowiek jest tak otępiały, że nie jest w stanie trzeźwo myśleć. Takim społeczeństwem można manipulować do woli. A co najgorsze ludzie mówią, że po posiłku czuję błogi stan. Ja tego stanu nienawidzę. Chciałabym, żeby go nigdy nie było.A potem ów stan zaczyna mijać i pojawia się  punkt pierwszy. I jak tu nie mówić o uzależnieniu...

Mogłam czegoś nie zauważyć, mogłam coś pominąć. Jeżeli znacie ciekawe artykuły lub macie swoje spostrzeżenia/objawy piszcie w komentarzach.

niedziela, 13 lipca 2014

Kolejna odsłona...

Z autyzmem spotykam się co jakiś czas w mediach. Teraz jednak okazało się, że dziecko koleżanki zostało zdiagnozowane jako "lekki autyzm". Dzielę się z nią wiedzą, a ona opowiada mi swoje spostrzeżenia i całą masę przykładów z poradni i od lekarzy. I co się okazuje? NO JESTEM W SZOKU. Jak wiadomo wszelkiego rodzaju terapie są nieodzowne w materii autyzmu. Poradnie i przedszkola oferują dużo możliwości. ALE! Poza tym w opinii, która została wystawiona przez odpowiedni organ widnieje także wielki akapit na temat żywienia! Lekarze zaczynają rozumieć jak ważna jest zdrowa dieta dla człowieka, a nie tylko leki i operacje. W tym wypadku zalecili: brak glutenu i mleka, duże dawki kwasów omega, czyli raczej ryby zamiast innych rodzajów mięsa, choć od czasu do czasu nie zabraniają jeść wszystkich jego rodzajów. Jestem w takim szoku, że to się nie da nawet opisać. A w większych szpitalach spotyka się lekarzy, którzy jeszcze bardziej indywidualnie dobierają diety, dla chorych dzieci i mają w tym wieloletnie doświadczenie. Może koleżanka uda się do takiego i zrelacjonuje mi ową wizytę. Byłabym przeszczęśliwa.

Najgorsze jest jednak przywiązanie do glutenu w ich wypadku. Od zawsze podtykali dziecku białe, pszenne buły i on się teraz domaga. Nie mieli też pojęcia, że istnieje inne pieczywo. Poza tym ludzie nie mają świadomości w jakich  produktach jest ów składnik. Pogadałam z kilkoma osobami na ten temat i widzę, że niewiedza sięga kosmosu. Ale powoli się to zmienia. W jednej rodzinie był niedawno rak, w innej poważne choroby serca. Do tego ciąże. Ci, którzy ze mnie szydzili, że jem tak "dziwnie zdrowo" i jeżdżę na rowerze, biegam, pływam, tańczę, ćwiczę w domu i mogę jeszcze coś sportowego porobić, dziś sami przeglądają swoje lodówki i zaczynają się ruszać. Kiedy śmierć czyha na nich za rogiem nie są już tacy głośni w masowych, niezdrowych poglądach. Usłyszałam nawet ostatnio, że mam rację! A niektórzy przychodzą do mnie po rady. Trzy lata na to czekałam. W między czasie zaleciłam kilku osobom dietę dr Dąbrowskiej i byli zadowoleni. Zaleciłam ćwiczenia i mnie posłuchali. Teraz są w szoku na temat glutenu.

Trzymam kciuki za dziecko koleżanki i bardzo chciałabym, żeby wyzdrowiało. Mam nadzieję, że zmiana diety pomoże!

czwartek, 10 lipca 2014

przepis

Niezłe to to mi wyszło. Tak szczerze to eksperymentalnie. Ale tak mi smakowało, że Wam o tym napiszę.

Zaczęło się od tego, że poza bobem gotowanym solo nie jadłam żadnego dania z tym cudownym warzywem. Nigdy jak żyję! No to fru do internetu i szukam. I się okazało, że pierwszy przepis był z... boczkiem. Nie mnie zasmakował, ale ja mój przerobiłam i wyszło zupełnie coś innego. Nowe danie.

Składniki:

4-5 garści ugotowanego bobu
mały pomidor
kilka zielonych oliwek i/lub kaparów
świeży koperek i/lub bazylia
pieprz
sól
oliwa

Kolejność:
Ugotowany wcześniej i nieco przestudzony bób można obrać. Nie jest to konieczne, jeżeli ktoś lubi skórkę. Potem siekamy zioła, oliwki, kapary i mieszamy całość. Jeżeli bób nie był solony lub nie używamy oliwek szczypta dobrej soli nie zaszkodzi. Do tego kroimy pomidora i całość polewamy nieco dobrą oliwą. Prosta i pyszna sałatka. Idealna w ramach lipcowego obiadu. Polecam serdecznie. 

wtorek, 8 lipca 2014

uzależnienia

Jest wiele uzależniających rzeczy. Ja chciałabym napisać o dwóch, które spędzają mi snu z powiek. Pierwszym jest gluten. Niestety uwielbiam świeży chleb i makarony na różne sposoby. Do tego płatki owsiane i inne produkty bogate w ten niefajny składnik. Jestem na etapie zmniejszania jego ilości w diecie, ale jest mi bardzo ciężko pozbyć się go całkowicie.

Drugi odstawiłam. Zawarty jest w serze. Sa to peptydy (białka), które działają na mózg podobnie jak morfina czy heroina, a niektóre są nawet sto razy silniejsze, m.in. dlatego tak ciężko jest pozbyć się chęci na pizze i zapiekanki. Sama byłam od niego uzależniona bardzo długo. Pewnego dnia stwierdziłam, że muszę przestać jeść żółty, tłusty i niezdrowy ser. Po prostu go nie kupiłam. Długo niestety nie wytrzymałam. To było typowe uzależnienie jak choćby od papierosów. Postanowiłam zabrać się do tego od innej strony. Pizze zrobiłam sama w domu i użyłam niskotłuszczowej mozarelli w małej ilości. Od tamtej pory raz na kilka tygodni/miesięcy sama robię w domu zapiekankę czy pizzę. Poza tym nie jem sera. Polecam.

A gluten... to grubszy temat. Jest w tak wielu produktach, że ciężko się go skutecznie i szybko pozbyć. Jeżeli kiedyś mi się uda na pewno ogłoszę to światu.

niedziela, 6 lipca 2014

pszenica - zegarowa bomba glutenowa

Poniższy artykuł znalazłam przypadkiem przeglądając stronkę hellozdrowieTam też zapraszam na oryginalny tekst.
Na temat zbóż i glutenu myślałam już wielokrotnie. Za każdym razem raczej mało pozytywnie. To przekonuje mnie w 100 procentach. Jestem typem, który potrzebuje czasu, aby coś zmienić. Z dnia na dzień nie potrafię. I dlatego od dziś zaczynam moją krucjatę z glutenem. A Was zapraszam do przeczytania artykułu, który zamieszczam poniżej.



"Kapłani w starożytnym Egipcie używali jej do wywoływania halucynacji. Wszystkie produkty z pszenicy ‒ chleb, makaron czy pizza ‒ zawierają peptydy opioidowe oddziałujące na mózg i powodujące uzależnienie.

Już antyczni władcy wiedzieli, że ludzie będą potulni, otumanieni i senni, jak długo będą karmieni chlebem. A przecież pszenica to chleb nasz powszedni. Jest jedną z najważniejszych roślin uprawianych na świecie. Zaspokaja 20 proc. zapotrzebowania kalorycznego mieszkańców Ziemi, a przy okazji błyskawicznie podnosi poziom cukru we krwi. Pszenica jest wiązana z zapaleniem stawów, chorobami serca i próchnicą, stanami zapalnymi w jelitach i układzie nerwowym, ze schizofrenią, ChAD, a nawet z chorobą Alzheimera czy stwardnieniem rozsianym. Włos się jeży na głowie…

Pszenica – podstępna roślina

Rośliny nie czekają potulnie na to, aż ktoś raczy je zjeść. Stosują mnóstwo taktyk odstraszania napastników. Niektóre zawierają trucizny, inne mają owoce o twardej skórze lub liście z kolcami. Pszenica usypia i otumania napastników przy użyciu peptydów opioidowych. Są one tak silne, że czasem udaje się złagodzić objawy choroby u schizofreników za pomocą diety bezglutenowej.
Naukowcy z Uniwersytetu Medycznego w Ottawie obarczają pszenicę odpowiedzialnością za przyczynianie się do rozwoju cukrzycy. Podczas badań obserwowali reakcję obronną organizmu, podając badanym produkty mączne. Wykazali, że prawie wszyscy uczestnicy eksperymentu, u których wystąpiła niepożądana reakcja na białko pszenicy, posiadali gen związany z ryzykiem cukrzycy. Badania potwierdziły wcześniejsze prace doktora Frasera Scotta, który udowodnił, że dieta uboga w produkty zawierające pszenicę skutecznie obniża ryzyko rozwoju tej choroby. Na tym pułapki pszenicy się nie kończą. Na świecie rozpowszechniona jest bowiem alergia na pszenicę. Bardzo podstępna, bo należy do alergii maskowanych – jej objawy trudno z pszenicą połączyć, a są to m.in. nadęty brzuch, depresja lub zmiany nastroju, biegunka lub zaparcia, wysypka, bóle stawów i mięśni.

Na pszenicznym haju

Najbardziej znanym wrogiem pszenicy jest dr Wiliam Davis, autor książki „Dieta bez pszenicy”. Na pytanie, dlaczego trudno nam zrezygnować z chrupiących bułek na śniadanie, odpowiada: „Pszenica jest wyjątkowym pokarmem, gdyż w ciekawy sposób wpływa na mózg, wywołując skutki podobne do działania opiatów. To tłumaczy, dlaczego niektórym ludziom niezwykle trudno jest wyeliminować ją z diety. Nie chodzi wyłącznie o brak determinacji, niedogodności czy przełamanie ugruntowanych nawyków; to kwestia zerwania związku z czymś, co przejmuje kontrolę nad twoją psychiką i emocjami w sposób zbliżony do tego, w jaki heroina panuje nad zrozpaczonym narkomanem”.
Ustalenia lekarza mogą przerazić wszystkich amatorów białego pieczywa:„Dwie kromki pełnoziarnistego chleba pszenicznego podnoszą cukier bardziej niż biały cukier, bardziej niż wiele czekoladowych batonów. Aż dziw bierze, że mimo to dietetycy wciąż zalecają zwiększone spożycie pełnoziarnistego pieczywa. Im więcej pszenicy jesz, tym wyżej i częściej rośnie u ciebie poziom cukru we krwi. Tak więc zwiększone spożycie pszenicy, które nam się zaleca, nie jest dobrą odpowiedzią na epidemię cukrzycy, która niebawem dotknie połowę Amerykanów, a na całym świecie 346 milionów ludzi”.

Pszenica – prawie trucizna?

Biolog Marek Konarzewski, kierownik Zakładu Ekologii Zwierząt Instytutu Biologii Uniwersytetu w Białymstoku, jest przekonany, że mąka była trucizną od początku swoich dziejów. W książce „Na początku był głód” w rozdziale „Ciemna strona chleba” stwierdza, że mąka jest produktem kontrowersyjnym, gdyż powstaje z roślin, które bronią się przed trafieniem do menu, odkładając w ziarnach substancje chemiczne znacznie utrudniające trawienie. 
Ponadto obarcza mąkę odpowiedzialnością za powstawanie próchnicy. Mąka jest wspaniałą pożywką dla bakterii w jamie ustnej. Tajemniczy uśmiech Mony Lisy naukowiec tłumaczy tym, że dama z portretu musiała mieć zamknięte usta, bo ukrywała brzydkie, popsute zęby, podobnie jak wszyscy arystokraci o zaciśniętych wargach namalowani na portretach z tamtego okresu.
Biolog przypomina także, że ziarna pszenicy zawierają kwas fitynowy, który łączy się w organizmie z żelazem, cynkiem, wapniem i magnezem i tworzy z nimi nierozpuszczalne sole. Uwięzione w nich minerały stają się bezużyteczne, a przy ich niedoborze ludzie mają krzywicę, osteoporozę i anemię.

Pszenica – fatalna podstawa piramidy

Marek Konarzewski winą za wady mąki obarcza w dużym stopniu genetykę rolniczą, która w ciągu ostatnich 50 lat tradycyjną pszenicę zamieniła w produkt hybrydowy – opłacalny, odporny i wydajny, ale praktycznie bez związku z pierwowzorem.
William Davies także wskazuje na negatywny wpływ genetycznego modyfikowania zboża: Nie ulega wątpliwości, że pszenica, na wczesnym etapie rolnictwa, służyła do tego, aby przetrwać okresy, w których brakowało pokarmów upolowanych lub zebranych. Jako wypełniacz kaloryczny pozwalający przeżyć bez polowania jest żywnością wygodną. Jednak od samego początku jej spożycie miało negatywne dla zdrowia skutki.
Teorie o szkodliwości pszenic nie pasują do piramid pokarmowych opracowywanych przez specjalistów od żywienia zarówno na świecie, jak i w Polsce. Zgodnie ze stanowiskiem Instytutu Żywności i Żywienia dotyczącym produktów zbożowych powinny one stanowić podstawowe źródło energii w diecie człowieka, ponieważ dostarczają organizmowi węglowodanów złożonych, błonnika pokarmowego, białka roślinnego, witamin z grupy B, witaminy E oraz składników mineralnych takich jak: żelazo, miedź, magnez, cynk oraz potas i fosfor. W stworzonej przez współpracujących z tą instytucją specjalistów piramidzie zdrowego odżywiania węglowodany, w tym produkty zbożowe, stanowią podstawę. Z towarzyszącego piramidzie komentarza można się dowiedzieć, że produkty zbożowe powinny dostarczać ponad 50 proc. kalorii dziennie i że najlepiej sięgać po te z mąk razowych, ze względu na większą zawartość błonnika, witaminy B1 i składników mineralnych.
Tymczasem nietolerancja glutenu, związana także ze spożywaniem pszenicy, jest na świecie powszechna, a liczba jej przypadków wciąż wzrasta, osiągając niemal rozmiar epidemii. Gluten jest przecież oskarżany o coraz więcej przewlekłych chorób.

Na pszenicznym odwyku

O tym, co się dzieje po odstawieniu pszenicy, dr Wiliam Davies pisze: „Ci, którzy zrezygnowali z pszenicy, opowiadali mi o zmianach na lepsze: ustępowały u nich bóle stawów, cofał się artretyzm, znikały przewlekłe wysypki; astma cofała się na tyle, że niektórzy mogli odstawić inhalatory; znikały przewlekłe infekcje zatok przynosowych; ustępowała opuchlizna nóg; znikały ciągnące się latami migreny i bóle głowy”.
Na pytanie, dlaczego o szkodliwości pszenicy mówi się rzadko, Davies odpowiada: „Genetycy zajmujący się produkcją rolniczą pracują na roślinach, nie na ludziach. W tym środowisku panuje powszechny i głęboko zakorzeniony pogląd, że bez względu na to, jakich technik używa się przy genetycznych modyfikacjach roślin, jak właśnie pszenica, i tak nadają się one do spożycia przez ludzi. Pewnych pytań się tam po prostu nie zadaje. Moim zdaniem to fundamentalny błąd, który leży u źródeł cierpienia wielu ludzi w dobrej wierze spożywających produkty inżynierii genetycznej, błędnie nazywane pszenicą”.
Swój pogląd można mieć. Ale warto być świadomym przy kolejnej wizycie w piekarni…"

sobota, 5 lipca 2014

kolejny film

Może nieco przynudzam, ale zawsze będę wspominała ten film. Była to jedna z pierwszych moich "lektur" dotyczących raw food. Coś od czego się zaczęło. Potem bywało różnie i na pewno nie mogę mówić, że jestem raw. Sięgam czasem też po nabiał czy jajka, ale mimo wszystko moja dieta zmieniła się radykalnie i oczywiście nadal ewoluuje.

Denerwują mnie też kosmiczne kolejki w przychodniach i ci wszyscy chorzy, którzy z głupoty lekarzy lub własnej, tragicznie żyją biorąc tony leków i łażąc ciągle po szpitalach. A ja kiedy dopadnie mnie poważniejsza choroba nie mam możliwości dopchać się do gabinetu.

Dlatego tym wszystkich dedykuję poniższy film, który oglądam po raz... już nawet nie pamiętam który i nadal jestem pełna podziwu tym, którzy wytrwali i dzięki temu WYZDROWIELI!!! Da się? No ba!




Jak komuś nie pasuje jakość to można samemu coś wybrać tutaj

czwartek, 3 lipca 2014

na surowo

Bardzo chciałam obejrzeć ten film. Ucieszyłam się, że pojawił się w internecie i do tego jest już po polsku. Jak wrażenia? Po pierwsze nieco się zawiodłam. Myślałam, że poruszą więcej wątków. Wielu ludzi może się zniechęcić do surowizny:/ Ponadto ukazano (mam nadzieję, że zgodnie z prawdą, choć nigdy nie wiadomo) fanatyzm głównej bohaterki. Taka postawa nieco mi nie odpowiada. Wiem, że nie ma na świecie idealnych rzeczy. Poglądów, kolorów, jedzenia, domów, ludzi, samochodów, szkół, sklepów. Nie ma rzeczy idealnych więc i diety idealnej. Każda ma jakiś minus czy nawet minusy. Nawet raw, które uważam, że jest na szczycie listy zdrowych nawyków żywieniowych. No, ale każdy ma swój rozum i próbuje jakoś ogarnąć rzeczywistość. Temat do przemyślenia.


na surowo na ciekawej stronce. Enjoy.

czwartek, 29 maja 2014

metabolizm

Każdy powtarza, że do schudnięcia potrzebna jest poprawa metabolizmu, jego przyspieszenie. Zawsze wydawało mi się to mega trudne i prawie nieosiągalne. A okazało się banałem, że się tak wyrażę. Po raz pierwszy poważnie przyspieszyłam swój metabolizm w Tatrach. Przez 4 dni intensywnie chodziliśmy i biegaliśmy po górach. Biegiem pokonałam połowę Morskiego Oka i nie wydało mi się to nawet bardzo trudne. Potem nastąpiła kontuzja i jedynie rekreacyjne spacery. Ale będąc tam jedliśmy za dwóch, a brzuch pozostawał nieziemsko płaski, jak nigdy. Potem nieco musiałam zrezygnować ze sportu.

Kilka tygodni temu jednak znów zachciało mi się tej maksymalnej energii i zaczęłam dużo ćwiczyć. Trzy dni. Efekt ten sam co wcześniej. Co zatem pozwoliło mi to poczuć?

Rano bieg. Około 5 km po górzystym terenie w średnim tempie, czasem z szybszymi podbiegami. Ważne, żeby biec nie mniej niż 20 minut, a według mnie co najmniej 25. Popołudniu trening 35-50 minut na różne mięśnie albo nieco aero. Tętno wyraźnie przyspieszone, a do tego praca wielu partii ciała. Potem był dzień przerwy, ale czuję mega przyspieszenie metabolizmu. Po przerwie jeden trening dziennie ze względu na czas. Czyli albo biegam, albo jeżdżę na rowerze, a czasem trening mięśni. Weszłam na YouTube i szukałam jakiegoś aerobiku albo czegoś co mi spasuje. Po pięciu dniach doszłam do wniosku, że najbardziej w moim typie jest "Skalpel" Ewy Chodakowskiej. I nie jest to kwestia mody, bo od lat szukam czegoś "dla mnie". Za jakiś czas poszukam czegoś nowego, żeby nie wiało nudą. Uwielbia też pływanie, ale nie mam na razie tyle czasu, żeby znów systematycznie trenować.

Teraz problemem jest ilość jedzenia. Chciałoby się pochłonąć mega porcję, a trzeba się pilnować. Utrzymać wagę umiem, ale teraz należy pozbyć się tłuszczyku. Ale to już inny temat...

piątek, 2 maja 2014

"DETOKS"? KONKLUZJA?

Zdarza się, że człowiek jest w aspołeczny. Zdarza się, że jest wręcz przeciwnie, a jednak los ową aspołeczność generuje i nie pozwala na inne zachowania. Podobnie było w moim przypadku przez ponad miesiąc. Zawirowania życiowe (jak się okazało prawie same pozytywne) spowodowały moje niezamierzone odcięcie się od ludzi w rzeczywistości jak i w sieci. Brak internetu oraz kursowanie między mieszkaniem, trochę pracą i różnymi instytucjami sprawił mi nieco "detoks". Niestety tylko psychiczny ponieważ z ciałem było bardzo kiepsko. Wszystko zakończyło się poważną chorobą, mega odpoczynkiem i rozpoczęło nowy etap w moim życiu. Od dwóch tygodni mam dużo więcej czasu. Zaczęłam też intensywnie ćwiczyć. Biegam, jeżdżę na rowerze i zdarzyło mi się nawet poćwiczyć nieco brzuch. Z tym ostatnim jest tragicznie. Na początku nie było czasu i możliwości żeby gotować. A ja nie jestem przyzwyczajona jeść same owoce cały dzień, dlatego dieta była najgorsza od chyba pięciu lat. Potem święta i ten wzrok każdego: zjedz moje ciasto, zjedz moją sałatkę, podziel się jajkiem... A to wszystko naładowane cukrem i tłuszczem, czyli z kęsa na kęs czyniło ze mnie nałogowca, uzależnionego od słodkości. Od trzech dni jest jednak inaczej i czuję się o niebo lepiej. Ponieważ mam też trochę czasu to robię po dwa krótkie treningi dziennie i czuję, że żyję. W końcu!

Głowa odpoczęła od ludzi spotykanych na co dzień ze względu na ograniczony kontakt. Do tego dużo sportu i znów zdrowe jedzenie. Mimo nieproporcjonalnego, rozleniwionego ciała, które wygląda nie najlepiej, choć według lekarzy jest ok, zamierzam sporo ćwiczyć. Po raz pierwszy od dawna wiem, że nie chcę robić długich przerw między treningami i nie wyobrażam sobie życia bez sportu. A jeszcze lepiej byłoby, gdyby stał się on elementem mojej pracy. Wiem po sobie, że nie zacznę jeść jak wróbelek. Wolę dużo się ruszać, żeby spalić zjedzone kalorie.

Inną konkluzją jest dla mnie blog. Dzięki niemu czytam i piszę przez co pozwalam się rozwijać moim połączeniom w mózgu. Samo czytanie może być równie dobre, ale ja potrzebuję jednak czegoś więcej. Widzę jak ludzie godzinami siedzą w pracy, mało się ruszają i do tego jedyną rozrywką jest telewizja. Wiem, że nie prowadzi to do niczego dobrego. Wiele badań dowiodło niefajnych rzeczy w tej materii. Alzheimer i różne inne "starcze" dolegliwości mogą być wyeliminowane, opóźnione lub złagodzone poprzez samorozwój na każdym etapie życia. Wystarczy robić "twórcze" rzeczy stale i według mnie z zaangażowaniem, a jasność umysłu będzie wciąż na wysokim poziomie.

I może piszę dziś banały, ale doznałam pewnego olśnienia. Po dłuższym czasie stagnacji czuję tak wielką euforię, że nie jestem w stanie nawet składnie pisać. Tekstu nie przeczytam kilka razy jak to zwykle czynię, tylko od razu zamieszczam go dla Was. A sama idę na mój drugi trening., a potem na zdrowy obiad.

Uściski dla wszystkich, którzy czekali na mój powrót :)

sobota, 15 marca 2014

NIE podróżowanie

Dwa dni próbowałam się "przespać z tematem". Nagle mnie oświeciło i po prostu zgasło, dlatego nie wiedziałam co dalej. Fakt faktem będzie kontrowersyjnie i pod prąd, ale skoro tak czuję to muszę to napisać. Życie wyleczyło mnie z mówienia prawdy i odzywania się przy każdej okazji, ale teraz czuję, że powinnam.

Lubicie podróżować? W sumie to ja nie lubię długich, nudnych i męczących wojaży. Te godziny w różnych środkach transportu, z bagażami ciężkimi jak nie wiadomo co... I to pakowanie walizek, które nie chcą się zapiąć. Do tego ciężkie plecaki, które trzeba samemu tachać na przykład po górach. No nie lubię tego. Bardzo. Dużo przyjemniej jest już być na miejscu. Pozwiedzać, zjeść coś lokalnego jak nie straszy trupem. Tak. To lubię. Ale nie uważam, że jest to takie niezbędne do życia. To ciągłe jeżdżenie po całym świecie.

Czemu o tym piszę? Co rusz czytam lub słyszę, że zima w Polsce jest taka czy owaka. Że ludzie nienawidzą zimna i najchętniej przenieśliby się do ciepłych krajów i wrócili w kwietniu na święta. Narzekają, narzekają, a popularni blogerzy podsycają ich nienawiść. Sami bowiem udają się na tydzień, dwa lub trzy do "egzotyki" i publikują plażowe zdjęcia i słoneczne klimaty. A "my" ich za to kochamy lub nienawidzimy i jeszcze bardziej narzekamy na swoją codzienność. Tylko co nam to da? Co dobrego wniesie do naszego życia przechodzenie w depresyjny stan i nienawidzenie własnego kraju?!

Jeżeli koniecznie musisz gdzieś wyjechać, to zrób wszystko, żeby się udało. Ja jednak jestem zwolenniczką tej drugiej teorii. Przestań żyć cudzym życiem i cudzymi marzeniami. Zacznij realizować swoje! Żeby często być w górach nie trzeba jechać wielu kilometrów z bagażami. Ja się po porostu przeprowadziłam. Wybrałam miasto, gdzie znajdzie się i praca i można iść w góry z lekkim plecakiem. Da się? Da się! I widok z okna piękny. Żyć nie umierać.

A poza tym sama zadałam sobie podstawowe pytanie: czy ty naprawdę chcesz pojechać....(tu wstawiasz miejsce/kraj/miasto)? Okazuje się, że inni coś opowiadają, coś gdzieś czytasz czy oglądasz i nagle wydaje ci się, że musisz tam być. A to jedynie złudzenie i sugestia otoczenia. Sama mam pewne miejsca, które faktycznie chciałabym odwiedzić, ale jest to ułamek tego co sugerują inni. Po prostu nastała moda na podróże i stały się one bardziej dostępne. Czy jednak musimy ciągle żyć przyszłością i nie dostrzegać tu i teraz? Ja już do tego doszła. A wy odpowiedzcie sobie sami.

poniedziałek, 10 marca 2014

Ananas

Wczorajszy dzień był pełen skrajności. Prawie udało mi się wytrwać bez jedzenia. Poczułam się nieco lżej, dlatego muszę to częściej powtarzać. Co jeszcze się działo? Uczestniczyłam w wymiance ubrań. Od dawna bowiem zbierałam moje i nie tylko ciuchy, aby pozbyć się ich w przystępny i pożyteczny sposób. Kiedyś chodziłam na nieco inne "imprezy". Oddawało się ciuchy za darmo, a kupowało za symboliczną złotówkę od innych. Uzbierane pieniądze szły na schroniska z kotami. Równie dobrze można było przynieść karmy, koce czy inne niezbędne rzeczy. Tym razem mieliśmy zarobić po kilka złotych na swoich rzeczach nie wywalając ich na śmietnik. Zero tematu zwierząt, inni organizatorzy. Ponieważ szykuje mi się przeprowadzka zaczęłam robić porządki w moich rzeczach (nie tylko w ciuchach) i chciałam się po prostu pozbyć tego, co nie jest mi już potrzebne. W taki oto sposób zamierzam też oddać do biblioteki torbę książek. Ciuchy oddane, książki spakowane. A teraz o ananasie i dzisiejszym szejku.

Postanowiłam zdrowo zacząć dzień. No to zielony szejk:

150 ml wody
duża garść szpinaku
dwa banany
1/3 ananasa
łyżka zmielonego siemienia

A co dalej to już wiecie. Blender, a potem pijemy:) Poza tym zaczynam ssanie oleju, ale o tym za tydzień. 

No i w końcu ananas. Jego nazwę zawdzięczamy indyjskiemu słowu "nana" czyli zapach. Źródło cennych witamin, minerałów i kwasów owocowych. Poza naszym talerzem stosuje go również przemysł kosmetyczny i medycyna. Oprócz owocu cenna jest także łodyga w której znajduje się najwięcej bromeliny. Wykazuje ona właściwości przeciwzapalne i przeciwobrzękowe. 
Co leczy owa cudowna substancja:
- obrzęki pourazowe i pooperacyjne
- łagodzi bóle
- obniża gorączkę
- zapobiega osterooporozie (mangan, żelazo, miedź)
- wspomaga leczenie dny moczanowej
- łagodzi stany zapalne przy zapaleniu płuc i oskrzeli
- wspomaga rozpuszczanie zakrzepów krwi
- wspomaga układ immunologiczny
- niszczy zmutowane komórki rakowe
- wspomaga odchudzanie (reguluje pracę żołądka, zmniejsza zgagę)

Ponadto ananasy posiadają dużo błonnika, wody strukturalnej, witaminy: A, C, B1, B2, B6, PP. Do tego kwas foliowy i wiele innych składników. Pomaga sportowcom w regeneracji i jest bardzo orzeźwiający latem. Oczywiście cały czas mówię o świeżym ananasie, a nie tym chemicznym i pocukrzonym z puszki! Jedzmy zatem pięć porcji warzy w i owoców dziennie w tym ananasa. I dla niewtajemniczonych: ketchup to nie porcja warzyw. 
Miłego poniedziałku :)


sobota, 8 marca 2014

Samopoczucie naszego ciała

Organizm to jednak jest mądre zwierzę. Jak jest nieco bardziej odtruty i lepiej odżywiony to ciekawe rzeczy człowiek zauważa. Oczywiście trzeba przyglądać się sygnałom, ale to już nieco inny temat. Zbiegiem wielu różnych mało ciekawych okoliczności wyszło tak, że zjadłam w sumie (jak na mnie) dużo niezdrowych rzeczy w ciągu zaledwie kilku godzin. Dla przeciętnego człowieka to mało. Ja jednak wiem, że to mega dużo. Nie będę się rozpisywać co dokładnie, bo nie o to chodzi. Chciałabym bowiem zawędrować z wami na koniec tej historii i opisać skutki.

Człowiek całymi dniami/tygodniami je zdrowo, aż tu nagle feralny dzień i mocna zmiana. A kolejnego dnia czuje jakby umierał. Tak, mam tak dziś. Po wczorajszym obżarstwie, bo nie da się tego inaczej nazwać dziś czuję się jak trup. Nie sądziłam, że takiego "kaca" może wywołać z pozoru zwykłe jedzenie. Po prostu jakbym wypiła morze wódy, piwa i nie wiadomo czego jeszcze.

Rano wypiłam szklankę wody z cytryną i pewnie jeszcze większe oczyszczenie mnie dopadło. A oto co fizycznie i psychicznie dziś odczuwam:
- osłabienie
- senność
- zmęczenie (jakbym dwa dni imprezowała i nie spała!)
- rozdrażnienie
- ból głowy
- podwyższona temperatura
- uczucie zimna
- bulgotanie w żołądku
- opuchlizna (brzuch, oczy)
- mała sprawność ruchowa

Worów pod oczami nie miałam już.... wiele miesięcy. Niedługo to mogłabym zacząć liczyć w latach. A tu niestety wory jak z ziemniakami. Tak dużych jeszcze u siebie nie widziałam. Jestem tak osłabiona, że bałam się jechać do pracy na rowerze! Wieki tak nie miałam. Senność taka, że popołudniu zasnęłam na 2 h.W nocy ciągle się budziłam i było mi niedobrze. A głowę to chce mi rozerwać. Jest coraz gorzej i zaczynam odczuwać migrenowe objawy. Chyba muszę odszukać dawno ukryte tabletki na ból głowy, czyli jest naprawdę poważnie.

Rozważam picie jutro jedynie wody z eko cytryną. Nie cierpię postów, więc będzie to męczarnia, ale myślę, że się opłaci. I już chyba nigdy nie zjem junk foodu w takich ilościach. Jedna z lepszych lekcji dla kompulsywnych objadaczy. Nie polecam próbowania w domu. Przestrzegam jedynie słownie. Jeżeli jesz zdrowo i się ruszasz to nie rób sobie takiej krzywdy jak ja zrobiłam wczoraj. Zbyt duży jest to bowiem kontrast dla organizmu i skutki są też dużo gorsze niż dla przeciętniaków.

Poza tym uważam, że fast foody/junk foody powinny zniknąć z powierzchni ziemi. Są naprawdę bombą zegarową, która wyniszcza społeczeństwo! Ja się czuję po nich co najmniej jak po alkoholu. Poważna sprawa. I gdyby nie te durne firmy, które wszystkich przekupują... Nie zwalczymy ich, więc bądźmy mądrzejsi! Ja już na pewno jestem.

Do tego konkluzja o słodyczach. Dziś DZIEŃ KOBIET. Dostałam czekoladki. Kilka pralinek z dobrej firmy. Niby nie było w nich za bardzo chemii, niby gorzka czekolada, ale do tego trochę nadzienia. Postanowiłam spróbować. Choć mleka nie pijam to tym razem olałam skład. Zjadłam dwie. Smakowały nieco chemicznie! I pomyśleć, że KILKA pralinek może kosztować KILKANAŚCIE/KILKADZIESIĄT złotych i SMAKUJĄ CHEMICZNIE. Rozbój w biały dzień. Chyba zrobię surowe, orzechowe kulki w domu. Inaczej widzę, że się nie da zjeść zdrowego słodycza!

No cóż. Najwyraźniej znów skrócę listę rzeczy, które jem. Znów przekonałam się, że najlepsze jest to co BEZ opakowania i tam, gdzie NIE trzeba czytać składu! Nic dodać, nic ująć.

czwartek, 6 marca 2014

Skrajności

Niech mi ktoś wyjaśni skąd się to bierze. Jest takie stare powiedzenie: "Skrajność gorsza od faszyzmu". I czasem widzę, że takie zachowania prowadzą do naprawdę poważnych konsekwencji.

Takie dwa przypadki:
- jedna osoba nie przejmuje się pieniędzmi. Wydaje na prawo i lewe. Potrafi stracić połowę, albo jeszcze więcej wypłaty na ubrania, których nie potrzebuje. Jak dla mnie przegięcie.
- druga osoba jest tak skąpa, że nie pożyczy ołówka czy długopisu, bo zużyje się szybciej. Nie rozumie także, że w pewne rzeczy należy zainwestować, żeby na tym zarobić.

W dzisiejszych czasach raczej trudno o dobrą pensję, dlatego skąpców nie brakuje. Coraz mniej lubię chodzić do restauracji. Bo widzę (lub nie, bo sprytnie to ukrywają) jak bardzo oszczędza się na ludziach i NA JEDZENIU! Przerażające. Kilka lat temu często chodziliśmy na przykład do pizzerii. Składników było sporo i ser całkiem niezły. Teraz to już tylko wspomnienie. Zresztą ja już wielu rzeczy nie jem, ale to inny temat.

No i to oszczędzanie na ludziach. Grosze za godzinę, a roboty tyle, że człowiek haruje jak wół. Widzę niektóre kelnerki to mnie się słabo robi, a co one mają powiedzieć. I nie rzadko pracują na czarno, choć jesteśmy w XXI wieku! A pracodawca robi prezenty rodzinie warte kilkaset złotych czy nawet kilka tysięcy. Ot tak, bez okazji. A kelnerce nie da porządnej pensji, choć dla niego to tysiąc czy dwa ROCZNIE. Dla niej to jest ogromna różnica. Dla niego jeden prezent mniej...

Widzę, że wszystko trzyma się dla swoich. Ja jednak pamiętam druga połowę lat osiemdziesiątych i początek lat dziewięćdziesiątych, kiedy nie było świetnie, ale jakoś ludzie sobie pomagali i byli życzliwsi dla siebie. Sąsiadka popilnowała dziecka, a sąsiad skoczył na zakupy czy wyprowadził psa na spacer. ZA DARMO. Tak po prostu z czystej życzliwości. Ludzie ciułali kasę, ale nie widziałam takich skrajności jak dziś. Może przez to że byłam wtedy dzieckiem. Może jednak było inaczej. Nie wiem. Jedyne co mogę stwierdzić to fakt, że dzisiejsze zachowania ludzi odnośnie pieniądza są wynaturzone. I nie da się tego inaczej nazwać. Mądrze robili ci, którzy gospodarki swojego kraju chcieli odciąć od tej tendencji. Skąpcy i chciwcy jednak im nie dali. Chciałabym, żeby i u nas przeciętny Kowalski nieco wyluzował. Oszczędzał jak należy, inwestował jak trzeba.

poniedziałek, 3 marca 2014

autyzm a szczepionki

Temat szczepionek to jeden z największych bumerangów jakie do mnie wracają. Czasem przez przypadek, czasem specjalnie ktoś coś podeśle. Wiem jedno. Nie przemawiają do mnie ludzie tłumaczący, że to nie prawda. Że dzieci nigdy nie chorują po szczepionkach.

Pamiętacie zapewne matkę, która mieszkała dłuższy czas w Wielkiej Brytanii i tam zaszczepiła swoje dziecko. Potem syn zachorował i trwa jego leczenie. Z marnym oczywiście skutkiem farmaceutycznej medycyny.




Czemu to piszę? Ten sam typ szczepionki (MMR) podawany jest w USA, Wielkiej Brytanii oraz we Włoszech. I ten ostatni kraj idzie po rozum do głowy i uznaje taką możliwość jaką jest choroba wywołana szczepionką. Odbyło się już wiele spraw w sądzie i co ciekawe wiele na korzyść poszkodowanych. Sąd wydał konkretne kary. Włoskie Ministerstwo Zdrowia wypłaciło m.in.: 200 000 euro na rzecz chorego. I jakby się mogło zdawać nie jest to odosobniony przypadek.

A teraz prywata. Zostałam zaszczepiona (jak większość dzieci w Polsce!!!) na ospę. TYLKO NIECH KTOŚ MI POWIE PO CO!?!?!?!?!?!

Szczepionka jeżeli działała to pewnie bardzo krótko. Nie uchroniła mnie przed chorobą. Zachorowałam jako dorosła osoba, co wiązało się z podwójnymi konsekwencjami. Lekarz straszył mnie szpitalem i prawie agonalnym stanem. Byłam przerażona, choć szczepionkę miałam! Ja rozumiem jakąś malarię czy inne dziwactwo. Ale ospę i tego typu dziecięce (niby) choroby? Lepiej odchorować jak się jest małym i mieć to z głowy. Znam tyle dzieci zaszczepionych i prawie każde zaraża się ospą i chorują. W moim otoczeniu od grudnia około 15 osób. Wszyscy zaszczepieni. To po co ja się pytam? Po co?

Źródło 1.

Budyń i poranne dziwactwa

Miałam ochotę na budyń, więc sobie zrobiłam. Ale o tym za chwilę.

Witam wszystkich serdecznie i przedstawiam subiektywny zarys zdrowego dnia. Podam po prostu to co dziś robię od rana i będę robiła do samego wieczora.

W nocy byłam budzona dwa razy więc nieco przyspałam i wstałam o 7.30. Zrobiłam dużą szklanę wody z bio cytryną i popijając nałożyłam kotom śniadanko :D Potem poszłam się ubrać, opróżniłam pęcherz i wyszłam z domu. Dziś akurat 42 minuty biegu pod górę i z powrotem. No takie tereny mamy. Czerwona jak burak wpadłam potem do piekarni po żytni, razowy na zakwasie i poleciałam pędem do domu. Po drodze zachciało mi się konsystencji budyniu. Bo ja już tak mam, że mnie się chce różnych konsystencji. Jak pochrupię jabłka, sałatę czy marchewkę to muszę mieć jakąś odmianę.


Składniki:
garść sałaty
max 100 ml wody
trzy wielkie dojrzałe banany
łyżka zmielonego siemienia
łyżka kakako

Wykonanie:
Sałatę zmiksowałam z wodą. Dopiero wtedy dodałam całą resztę składników do blendera. Kilka ruchów i bardzo gęsta masa, czyli mój "budyń", była gotowa do jedzenia.

Zjadłam i poszłam się umyć, żeby nie straszyć po treningu. Jak zwykle o tej porze obmyślam co na obiad i przygotowuję się do pracy (w głowie i na papierze). Przed południem czytam też maile, blogi i sama piszę. Potem szybko obiad (albo w trakcie), trochę sprzątania i do roboty. Co w tym czasie zjadam?

Na drugie śniadanie dziś po prostu sałata, czyli reszta główki, którą wyjęłam, żeby zrobić "budyń" i do tego jakiś pomidor, parę oliwek, nieco octu balsamico i łyżka oliwy.

Na obiad moja wariacja na temat zielonego curry.

Składniki:
200 g. fasolki szparagowej
pół brokuła
dwie łodygi selera naciowego
50 g. ryżu brązowego
łyżka pasty curry
woda

A oto jak to zrobić:
Do garnka wlewamy dwie szklanki wody i wsypujemy ryż. Gotujemy. W tym czasie kroimy selera i dorzucamy do ryżu. Do całości dodajemy łyżkę zielonej pasty curry. Po prawie 30 minutach dodajemy fasolkę i czekamy, aż całość znów się zagotuje. Jeżeli brakuje wody to dolewamy po trochu. Na koniec dodajemy brokuła i czekamy, aż wszystko zmięknie. 

Porcja wychodzi podwójna, więc ja czasem wracając wieczorem z pracy, kiedy jestem bardzo głodna i wiem, że jeszcze nie idę spać i posiedzę to zjadam drugi talerz. Albo mam gotowy obiad na drugi dzień. Nie tracę czasu. Jupi :)

A co między obiadem i kolacją? Najczęściej owoce. Łatwo zabrać i łatwo zjeść. Banan, jabłko, gruszka, czasem robię sałatkę owocową dodając jeszcze ananasa czy cytrusy. A są dni, że mam ochotę na chleb. Robię wtedy jakąś pastę warzywną i przygotowuję kanapki, dodając sałatę, ogórka, kiełki i inne pyszności. 

A co do ruchu.... to nie ograniczam się do biegania. Czasem poćwiczę w domu z jakimś nagraniem z Youtube, czasem jadę na basen czy po prostu idziemy na kilka godzin w góry. A jak nie ma siarczystych mrozów i nie pada śnieg to do pracy 2-3 razy w tygodniu jadę rowerem. Wychodzi około 16 km do góry i na dół. Na miejscu jestem cała zlana potem od tych wzniesień i ludzie pytają co mi się stało, że mam wypieki. Oni tego nie doświadczają. To może Ty się skusisz na trening? Polecam!



PS dziś jakiś pan w średnim wieku ze zdziwienia wyjął telefon i krzyczał, że mi zdjęcie zrobi podczas treningu (jakimś ewenementem jestem?). Ale nie dziwi mnie jego zaskoczenie. Piwny brzuszek, a raczej brzuszysko mówiło samo za siebie.



PS A oto sałata. Jak można tego nie lubić?!?!?! (I moja stopa, której nie zauważyłam w kadrze. Kiepski ze mnie fotograf.)


niedziela, 2 marca 2014

Proste jedzenie

Jakoś nigdy nie mogłam przekonać się do prostego jedzenia. W dzieciństwie kanapki miały tyle składników, że wszystko spadało. Ale dzięki temu jedliśmy naprawdę dużo warzyw. Zresztą inne dania miały się podobnie. Dopiero teraz wiem, że lepsze jest prostsze. Czasem stare nawyki wygrywają, ale staram się z nimi ciągle walczyć. I tak oto zrobiłam na obiad proste (według mnie) zielone curry. Mam dwie wersje.

Oto pierwsza:

Składniki:
150 g. fasolki szparagowej
150 g. kalafiora
50 g. makarony ryżowego/sojowego lub jakiegoś innego azjatyckiego. Bez chemii!
pół puszki mleka kokosowego
1-2 łyżki zielonej pasty curry. Bez chemii!
2 razy po około pół szklanki wody

A oto jak to przygotować:
Do garnka lub na patelnię wlewamy pół szklanki wody, dodajemy pastę curry i mleko kokosowe. Następnie wkładamy warzywa i nieco podduszamy do ulubionej miękkości/twardości.

Makaron robimy według przepisu na opakowaniu, czyli najczęściej wkładamy do gorącej szklanki z wodą i po trzech minutach gotowe. Dodajemy go do warzyw i obiad gotowy.

Na co trzeba zwrócić uwagę? Na azjatyckie składniki. Często robią je europejskie firmy i dodają mnóstwo niepotrzebnych i zarazem chemicznych składników. Niektóre produkty przyjeżdżające do nas z Azji mają też sporo chemii, żeby przetrwać transport. Szczerze polecam poszukać czegoś bez zbędnych moim zdaniem składników. Ja znalazłam takowe w Lidlu, ale promocja się skończyła i nie wiem co dalej. Została mi pasta curry i na pewno będę z nią dalej eksperymentowała, bo uważam, że jest genialna.

Drugi przepis:

Składniki:
50 g. ryżu brązowego
300 g. fasolki szparagowej
pół puszki mleka kokosowego
1-2 łyżki pasty curry
1-2 szklanki wody

A oto jak to zrobić:
Szklankę wody, pastę i ryż wsypujemy do garnka i gotujemy 30 minut. Po tym czasie ryż zaczyna mięknąć i woda nieco wyparowuje. Możemy dolewać jej nieco więcej w trakcie gotowania. Dodajemy resztę składników i gotujemy do miękkości ryżu. To dopiero proste danie. Mój ideał z wczorajszego obiadu.

A czemu piszę 1-2 łyżeczek pasty curry? To zależy od gustów. Azjatyckie przyprawy są zazwyczaj bardzo ostre. Do pasty dodaje się m.in. chilli. Ja używam dwie łyżki i czuję, że piecze. Dlatego można dodać zdecydowanie mniej lub więcej jak ktoś lubi nie czuć co je :D Kwestia indywidualna. Azja jest dla mnie mega krajem jeżeli chodzi o semi-wegetarianizm, wegetarianizm czy nawet weganizm. Nigdy tam nie byłam i nie prędko polecę. Wiem jednak, że wiele regionów je bardzo pysznie i zarazem bezmięsnie! To tylko większe miasta chcą dogonić świat i zmieniają swoje menu. A czasem zmieniają je dla turystów i podają frytki na obiad :/ Ale moje curry jest przepyszne.

Smacznego!

piątek, 28 lutego 2014

"Nie chce mi się..."

Mój dzisiejszy post zaczyna się od cudzysłowu. O ile sama czasem korzystam z tych słów, to dookoła mnie ludzie mówią to dosłownie co chwilę. Każdemu się nie chce i najchętniej rzuciłby wszystko i legł na plaży w jakimś ciepłym kraju. Już mnie to powoli zaczyna drażnić. Marnujemy bowiem takie ilości energii na to przysłowiowe "nie chce mi się...", że aż żal patrzeć. Równie dobrze energię tą możemy spożytkować na coś znacznie lepszego i zdrowszego. 

Ale są jeszcze gorsze rzeczy. Ja powiedziałam śmiało, że również miewam lenia, ale szybko dochodzę do powyższej konkluzji. Nie marnuj energii na marudzenie. Przykład: wczorajsze wczesne popołudnie. Zastanawiałam się czy jechać do pracy autobusem czy na rowerze. Jakoś te 16 km nieco odstraszało, ale w końcu powiedziałam sobie, że nie jestem mięczakiem i olewam "niechcenie". Pojechałam rowerem. A co usłyszałam na miejscu? Milion wymówek, dlaczego inni tego nie robią i że to ja jestem dziwna, że nie mam samochodu i wolę rower. A jak powiedziałam, że do mnie to nie przemawia to zaczął się hejt. I według niektórych to ja jestem zła. Narzucam innym swoje zdanie (jeżdżenie na rowerze jest lepsze niż "nie chce mi się") i ludzie odbiegający od normy (samochód, nadwaga, choroby i jedzenie świństwa) są dziwni i trzeba ich wykluczyć/hejtować/udowodnić (wg mnie bezzasadnie więc się nie przejmuję), że nie mają racji.

A na koniec temat tłustego czwartku. Oczywiście talerz pączków dla kadry. I zdziwko ludzi, że ja ich nie tykam. Mówię, że ja raczej takich rzeczy nie używam, bo po pierwsze nie jem mięsa, a po drugie nigdy nie przepadałam za pączkami i obrzydliwym lukrem/pudrem na wierzchu itd, itp. Komentarz: nie przesadzaj to nie jest mięso i każdy powinien zjeść pączka w taki dzień. 

Niestety tradycją jest smażenie pączków na smalcu (bleee) i dodawanie do nich masła i nie wiadomo czego jeszcze. Jak dla mnie bliżej temu do mięsa niż do warzyw. Dlatego ja zjadłam z rana szejka na obiad nieco makaronu i ogromną porcję sałaty, a popołudniu duuużo różnych owoców. Skusiłam się jedynie na kawę z odrobiną mleka sojowego. Nie widziałam potrzeby zajadania się tymi wszystkimi tłusto czwartkowymi specjałami. Szkoda tylko, że mój zdrowy dzień okazał się tak nie przystępny dla przeciętnego polaka i "nie chce mi się.." było jeszcze głośniejsze i częstsze niż zwykle.

wtorek, 25 lutego 2014

Treningowe śniadanie

Przez pewien czas unikałam szejków. Podobnie zresztą jak bananów, ponieważ bardzo mi się przejadły. Z dnia na dzień bowiem pomyślałam, że witarianizm to idealna rzecz dla mnie. Podleczy mnie tam, gdzie trzeba i już. Ale przyzwyczajenia do gotowanych obiadów mam tak silne, że nie wytrwałam zbyt długo na 100 % surowym. Wiele mi jednak zostało z tamtego okresu i jem dużo surowych i zdrowych rzeczy. Ostatnio wróciłam do robienia szejków na śniadanie. Przed porannym bieganiem muszę zjeść coś energetycznego, sycącego i jednocześnie lekkiego. Dzięki mojej miksturze nie mam kolek jak biegnę i nie czuję się głodna, a co najważniejsze zmęczona. Energia z rana jest kosmiczna. Polecam każdemu.

Składniki:
ok. 200 ml wody
garść lub dwie świeżego szpinaku (może być inne zielsko)
3 banany
garść truskawek/malin/jagód/gruszka/jabłko (cokolwiek lubicie)
łyżka kakao
łyżka zmielonego siemienia

A oto jak to przygotować:
Do sporego naczynia wlewamy wodę. Ja mam pojemnik, który kupiłam razem z blenderem. Jest od razy miarka (max 700 ml). Do wody wkładamy szpinak lub inne zielsko i robimy gładką "zupę".

Dopiero wtedy dokładamy owoce i również blendujemy. Na koniec dodajemy siemie i kakao. Dokładnie mieszamy blenderem i voila.

Wodę używam w zależności jaką konsystencję chcę uzyskać. Mniej wodu - "papka". Więcej - "zupa".


A na koniec mała refleksja. Kto widział w internecie/gazecie piękne zdjęcia kolorowych szejków? O takie na przykład:






No to niestety mój taki piękny z mlekiem i z photoshopa nie jest. Wygląda jak nie powiem co, ale smak ma nieziemski i na pewno jest zdrowy. I zrobiłam zdjęcia. Większość już wychlałam, ale coś ocalał.