poniedziałek, 30 grudnia 2013

"Dzika droga" czyli jak to było u mnie

Chyba w życiu nie napisałam recenzji. I w sumie nie chodzi mi o to, żeby pisać tylko o treści książki.
Czemu?
Było wiele przygód zanim dotarła do moich rąk. Najpierw miałam tydzień nie pisania i unikania bloga. Za dużo bowiem pracy, która spada nagle na człowieka. Kiedy w końcu udało mi się wszystko w miarę opanować podałam Elenie adres i znów czekałam. Książka dotarła jednak tuż przed weekendem i nie byłam w stanie odebrać jej z poczty. Leżała ponad dwie doby zamknięta za szklanym okienkiem. Kiedy w końcu ją dostałam moje szczęście było wielowymiarowe. Przebrnęłam bowiem przez kłody stawiane mi przez los i czytanie było już bardziej realne.

Początek wydał mi się nieco zabawny, choć bohaterce do śmiechu raczej nie było. I jedynie ten początek o znikającym bucie udało mi się przeczytać w dniu odebrania przesyłki. Ale potem poszło już gładko. Czyta się ją bowiem tak przyjemnie, że nie sposób się oderwać.

Ale nie może być tak miło cały czas. Cheryl jest bowiem nieco... hmm nie chcę powiedzieć szurnięta, ale w sumie to trochę pasuje. Wikła się w dziwne romanse, bierze narkotyki i sama wyrusza PCT. Niekiedy zbyt wiele opisów trudnych spraw budziło we mnie różne lęki i dziwne uczucia. Trochę bowiem przesadzała. Ale nieszczęśliwy człowiek, który nie może sobie poradzić sam, a musi niestety robi różne dziwne lub głupie rzeczy.

Ale. Wszystko to sprowadza się do głównego jak dla mnie wątku drogi. O szlaku prowadzącym od Meksyku przez Stany, aż do Kanady słyszałam już kiedyś. Nawet widziałam krótki dokument na temat ludzi idących nim. Ciekawe to było, ale jednocześnie dziwne. I nagle dostaję książkę w której Cheryl opisuje swoją drogę tym oto szlakiem. Samotną wyprawę z ciężkim Monstrum na plecach. Byłam zachwycona i wysyłając ją dalej miałam ochotę zatrzymać ją u siebie i przeczytać jeszcze raz od samego początku. Powstrzymałam się jednak. Może kiedyś będzie mi dane tego dokonać.

Jednym z punktów dla biorących udział w tej akcji jest prośba o zdjęcie z książką. Hmm... do fotogenicznych nie należę. A robienie sobie zdjęcia z ręki, telefonem w pochmurny dzień...
Zresztą zobaczcie sami :P



niedziela, 29 grudnia 2013

Nagle

Miałam napisać coś zupełnie innego. Ale los chciał, żebym umieściłam wpis-wspomnienie.

Od samego bowiem rana media rozpisują się o wielkim człowieku, który niestety odszedł. Dziwne to nieco. Jeszcze kilka miesięcy temu dane mi było grać jego muzykę, a on siedział na widowni i słuchał. Potem odbierał przy mnie kwiaty, stał i uśmiechał się szeroko. Takie nieco magiczne, kiedy pomyśli się o tym co zrobił w życiu.

Znacie film "Drakula"? Tak ten hollywoodzki, rozpowszechniony lata temu. Kilar napisał do niego muzykę. I to nie byle jaką. Bardzo przemyślaną. Z łacińskimi tekstami o szatanie z cyframi 666 "wpisanymi" w nuty. O ile nie promuję takich rzeczy to jestem pod wrażeniem spójności muzyki i treści.

W kinie światowym znany był szeroko. Napisał w końcu muzykę do 180 filmów. Ale także do polskich. Ileż to razy udało nam się słyszeć jego Walce. A "Polonez" tańczony najczęściej na studniówce? No także jego.

Poza tym oczywiście pisał klasyczną muzykę współczesną już nie do obrazów.

Wykrusza się to słynne pokolenie kompozytorów polskich. Szkoda. Ale my nadal możemy posłuchać jego dzieł.
Trzy grane przeze mnie ostatnimi czasy:

Walc "Ziemia obiecana"




"Polskie drogi"


"The night gate" - "Dziewiąte wrota"


sobota, 28 grudnia 2013

Nauka przez internet

Pisałam wczoraj o wielokierunkowym rozwoju człowieka. Wybieramy co najmniej kilka interesujących nas dziedzin i staramy się w miarę regularnie po nie sięgać. Jedną z takich dziedzin są dla mnie języki obce. Czasem mam dosyć i robię sobie przerwę, ale powoli i skutecznie dążę do coraz to wyższych poziomów. Niekiedy uda mi się to bardzo szybko, innym razem wiele dni czy tygodni nie dzieje się nic. Ale ostatecznie dużo się poprawiło i cieszy mnie to dużo bardziej niż mogłam się spodziewać.

Jak się uczę? W szkole nie dano mi dużego wyboru i ostatecznie niewiele zrobiłam. W ostatniej klasie liceum po prostu wzięłam słownik i wybieram słowa, których przez kilka miesięcy uczyłam się na pamieć powtarzając je w kółko. Na lekcjach udało mi się opanować aż dwa czasy :( i odpowiadanie monosylabami lub krótkimi wydukanymi z wysiłkiem zdaniami. Na maturze ustnej czułam się jak w paszczy lwa. Myślałam, że nic nie powiem i nie zdam. Ale zdałam całkiem nieźle. Potem miałam przerwę (kilkanaście miesięcy) i na studiach taki nawał wiedzy, że nie nadążałam. A lektorat miał być jedynie małym dodatkiem. Więc w końcu przestałam się uczyć skoro i tak dostawałam 4, choć wiedza się nie pogłębiała. Potem kolejne 3 lata przerwy. Język angielski zupełnie nie był mi potrzebny w tym czasie. Teraz zresztą też robię to bardziej dla siebie niż z potrzeby. Po przerwie zaczęłam się uczyć przez internet, ale o tym za chwilę. Zmobilizowało mnie to do zapisania się na stacjonarny kurs w szkole językowej. Wytrwałam prawie 1,5 roku i w końcu nauczyłam się mówić. To był przełom. Nawet nauczyciele byli w szoku. Znałam bowiem dużo słów, ale jakoś płynne zdania były u mnie rzadkością. Po kilku miesiącach przechodziłam na poziom z Nativem i gratulowano mi wielkiego postępu. Naukę zakończyłam ze względu na brak możliwości czasowych. Kursy były wtedy, kiedy ja musiałam chodzić do pracy. Kiedy mam wolne niestety ciężko coś dobrego znaleźć. Może jakbym mieszkała w Warszawie czy innym tego typu mieście. Ale nie u mnie, choć miasto spore nic ciekawego.

Co z tym internetem jednak? Kiedy skończyłam kurs w szkole miałam duuużo pracy. Przez dwa czy trzy miesiące nie zajrzałam do książki ani razu. Potem zrobiło się nieco luźniej i postanowiłam znów coś robić.

I tu dochodzimy do meritum sprawy. INTERNET. Okazał się poniekąd lekarstwem na moje potrzeby. Będąc jeszcze na studiach przyjaciel polecił mi stronkę: Livemocha. Początkowo wszystko było po angielsku, za darmo, ale ilość języków do nauki powalała. Była to chyba najlepsza tego typu platforma. Dziś logując się mamy język polski, a jedynie podstawowe kursy są za darmo. Jest to nauka wielopłaszczyznowa, czyli wzrok (pisownia + obrazek), słuch (lektor), dotyk (pisanie) i głos (mówienie). Najpierw uczymy się nowych słów i zwrotów po czym możemy się sprawdzić w ćwiczeniach. Potem Native z danego języka sprawdza nam zadania i daje uwagi. Można bardzo poprawić wymowę. Mnie się uczyło świetnie i polecam.

Kilka miesięcy temu odkryłam kolejny portal językowy: Busuu. Działa podobnie jak poprzednia strona, ale ma jeden wielki motywator. Otóż mamy swój "ogród językowy". Dzięki nauce podlewamy go i rośliny kwitną. Możemy także za uzbierane punkty z nauki kupować gadżety do ogrodu. Jeżeli opuszczamy się w nauce dostajemy maile. Piszą na przykład, że ogród potrzebuje wody itd. Motywują do nauki poprzez "zabawę" z ogrodem. Mnie to mobilizuje jak mi ktoś delikatnie, ale regularnie truje d... Logujemy się po polsku i możemy wybrać darmowe konto podstawowe lub płatne premium z większymi możliwościami. Ja wybrałam darmowe i też jestem zadowolona. Udało mi się jednak poznać osobę z kontem premium, która uczy się codziennie wielu rzeczy i zabrakło jej już podstawowego materiału ;)

I jeszcze trzecia stronka. Dosłownie kilka dni temu szukałam czegoś (już nawet nie pamiętam czego) w języku angielskim. I nagle trafiłam na bloga językowego. Zaczęłam czytać niektóre posty i trafiłam na artykuł dotyczący nauki przez internet. Było to podobne do mojego opisaniu kilku metod/stron internetowych. Tam właśnie znalazłam: Duolingo. Cała strona wydaje się być dosyć młoda. Jest więc w całości po angielsku. Zarówno logowanie jak i cała nauka przebiega ze znajomością (przynajmniej średnią) tego języka. I co ciekawe nie można się go tutaj uczyć. Dominuje raczej włoski, hiszpański, niemiecki i jeszcze kilka innych. Nauka przebiega płynnie. Kiedy zrobimy jeden zbiór tematyczny odblokowuje się kolejny. Nie możemy zatem sami skakać między tematami i poziomami. Jedynym odstępstwem są testy. Poprawne wypełnianie pozwala omijać poziomy. Ja jednak uczę się od podstaw więc testy i omijanie poziomów nie są dla mnie. Co ciekawe pewne rzeczy zablokowane są zupełnie. Podczas nauki dostajemy punkty za które możemy "kupić" zablokowane elementy. Ja kupiłam świąteczne zwroty, gdzie okazało się, że są dwie lekcje dodatkowo. Jest to wzorowane na grę sieciową, gdzie zdobywa się kolejne gadżety dzięki zebranym punktom. Nauka całkiem dobrze mi idzie więc jestem ze strony zadowolona. A zapisałam się, żeby zrobić sobie przerwę od angielskiego bo jakoś monotonnie mi się zrobiło. Ta przerwa chyba jednak pomoże mi całkiem nieźle opanować inny język o czym do tej pory jakoś nawet nie bardzo marzyłam:)

Zatem polecam powyższe stronki. A jeżeli ktoś zna inne równie dobre chętnie się zapoznam.

piątek, 27 grudnia 2013

Zainteresowania

Można się ze mną nie zgodzić, ale jeżeli chodzi o człowieka to będę się upierała przy swoim.

Uważam bowiem, że człowieka należy traktować całościowo. Już w starożytności wielcy filozofowie preferowali medycynę holistyczną, a zupa Hipokratesa przeżywa swój kolejny renesans. Niby jedynie myśliciel, a ciało było dla niego równie ważne. I ja się pod tym podpisuję w 100, a nawet 200 procentach. Uważam bowiem, że rozwój człowieka powinien przebiegać wielotorowo. Nie zgadzam się także, że przeciętny homo sapiens dobry jest jedynie w wybranej dziedzinie i jego rozwój w wielu kierunkach nie jest dobrym rozwiązaniem. Oczywiście najmocniejsze predyspozycje warunkują bazę. Poprzestanie jednak na tym jest według mnie marnowaniem potencjału. Mnie tak długo wpajano, że muszę wybrać TYLKO jedno. Wiele lat się wszyscy wtrącali tak skutecznie, że dziś żałuję, że presja była tak olbrzymia i nie dała mi zrobić inaczej.

Nie chodzi jednak o użalanie się, ale o zrozumienie, że skoro wiem już co mam robić, muszę tak postępować. I nie neguję tu niczyich wyborów. Każdy postępuje jak uważa za słuszne. Żal mi tych, którzy na tym tracą, ale cieszy mnie rozwój innych. Ostatnio wdałam się w dyskusję z Alani. W pewnym miejscu zaczęła się tłumaczyć, jakbym za moment miała ją oceniać i hejtować jej pomysły. Wiem, że jest takich wielu, ale jak jej napisałam ja do nich nie należę. To jej wybór, którą drogą podąży. Nie mnie to negować. Mogę wspierać dobrą radą, ale nic poza tym. Oby ją to wzmocniło i rozwijało.

Dziś wiem jak już na początku wspomniałam, że człowiek to złożona maszyneria zdolna do wielu rzeczy. Od niedawna rozwijam się więc w różnych kierunkach. Poza moim zawodem zaczęłam uczyć się języków obcych i czytać na przeróżne tematy. Głównie związane z odżywianiem, ale także bardziej hobbystyczne i zupełnie z innej beczki. Zainteresowałam się nieco medycyną (chyba bardziej na własne potrzeby), a także sportem. Ale nie tak bezmyślnie. Po nabawieniu się poważnej kontuzji patrzę na wszystko inaczej. Co poza tym? No niby mam zawód artysty, gdzie słuch liczy się najbardziej, ale jakoś liczby to mój świat i w wielu badaniach wyszło, że na pierwszym miejscu mam... wzrok. Uwielbiam wszelkiego rodzaju ćwiczenia, podnoszące zdolności mózgu. Spostrzegawczość to mój konik w takich sytuacjach. Jestem więc idealnym przykładem, że nie możemy zamykać się i szufladkować. Kiedy zapuścimy się w jednej "dziedzinie", inna również zaczyna szwankować. Jesteśmy ludźmi, a nie maszynami. Dbajmy o siebie całościowo! I róbmy to z głową.

czwartek, 26 grudnia 2013

Komputer i nowe technologie, a nasz mózg

Postanowiłam odciąć się nie tylko od bloga, nie tylko od facebooka, nie tylko od internetu, ale zupełnie od komputera na około 3 dni. No i udało mi się przez dwie doby nawet go nie dotykać. Kończę dzięki temu "Dziką drogę" i udało mi się posiedzieć z bliskimi. Powiem szczerz, że gdyby nie kilka rzeczy nie potrzebowałabym internetu. Wygodnie jest sprawdzić rozkład autobusów czy pociągów. Wygodnie jest kupić bilet czy zamówić książki. Miło jest coś do Was napisać. Fajne są także strony na których można coś przeczytać i obejrzeć. Do wiedzy zawsze mnie ciągnęło. Poza tym uczę się języków dzięki wielu stronom. W szkole jakoś nie przywiązywałam do tego wielkiej wagi. Moim nauczyciele tym bardziej. Dopiero przed maturą zaczęłam sama się uczyć (innej możliwości nie widziałam), żeby zdać. Na studiach też nie było ciśnienia. Teraz sama sobie takowe nałożyłam. I uczę się przez internet. Zaglądam na różne blogi, a czasem zdarzy mi się wejść na jakiś portal społecznościowy. Niby nie wiele, a codziennie uruchamiam komputer.

Kilka dni temu koleżanka przesłała mi tekst o pewnym ciekawym badaniu. Młodzież/dzieci zgłosili się do niego zupełnie dobrowolnie. Mieli przez 8 godzin odciąć się od elektroniki. Komputery, telefony, sprzęt grający. Zero. I najlepiej jakby zajęli się sobą, swoimi myślami i zerwali na "chwilę" kontakt z ludźmi. Mogli robić cokolwiek chcieli, ale nie mogło mieć to związku z nowymi technologiami. Czyli sport, książka, zwierzęta, nauka, sprzątanie, cokolwiek. Wyniki? Większość nie umiała wytrzymać (mogli dobrowolnie przestać). Psychicznie i fizycznie mieli wiele problemów. Dziwne myśli, objawy fizyczne jak u chorych (kołatanie serca, zawroty głowy...). Jedna z dziewczynek zapisała wszystko co miała w głowie. Tekst jest podobno tak straszny, że zakazano jego publikacji. Do normy większość wróciła dopiero, kiedy mogli ponownie zalogować się za portale społecznościowe lub zadzwonić do znajomych i słuchać muzyki. Sama autorka badania była w szoku. Spodziewała się różnych rzeczy, ale nie aż takich. Ja nie jestem wychowana z komputerem i telefonem od małego. Dopiero w liceum dostałam komputer. Telefon po maturze. Mogę bez problemu odłączyć się od sieci, bez całego emocjonalnego bagażu jaki dźwigają dzisiejsze dzieciaki. Oni zdecydowanie lepiej czują się w wirtualnym świecie, niż prawdziwym. Tam dopiero swobodnie komunikują się z innymi. To jest straszne i bardzo niepokojące. W Polsce powstała w tym roku kampania: "Wyloguj się". Oby to choć trochę zmieniło sytuację, którą mamy.

wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych

Jak co roku o tej porze wszyscy składają sobie życzenia. Nie jest ważne czy robimy to z pobudek religijnych czy po prostu z dobroci serca. Ważne, że dzielimy się swoją radością z innymi. Grudzień to okres podwójnie wyjątkowy. Oprócz Bożego Narodzenia mamy końcówkę roku i Sylwestra. Zatem życzenia również są podwójne. Dzielimy się słowem z innymi, ale jest to chyba jedyny moment w roku, kiedy to życzenia składamy również sobie. Bo jakże inaczej nazwać składanie noworocznych obietnic jak nie życzeniami. Życzymy sobie czegoś, obiecujemy to zrealizować i basta. Nie zawsze jednak słowa dotrzymujemy. A najczęściej jednak nic z naszych planów nie wychodzi i w trakcie roku snujemy marzenia o przyszłorocznych planach. Ja przed końcem roku zabrałam się nie za snucie planów, a już za realizację. Podchodzę do tego bardziej poważnie i nie poprzestanę już w styczniu. Zamierzam zrobić kilka rzeczy na dłużej, że tak powiem.

I Wam tego życzę. Aby plany nie były tylko dalekimi marzeniami. Aby realizacja nie była jedynie chwilowa pod wpływem postanowień noworocznych. Aby Wasze pomysły były mądre i zdrowe. Bo uważam, że te dwie cechy są dla człowieka najważniejsze.

Wesołych Świąt

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Do kogo powędruje "Dzika droga"

Ostatnio skupiłam się na pracy i czytaniu książki "Dzika droga". Już wcześniej słyszałam o szlaku PCT, ale jakoś nie przykuł mojej uwagi w większym stopniu. Teraz jednak cieszę się mając możliwość czytania tej książki. Sama złożyłam obietnicę przekazania jej dalej i do wczoraj można było do mnie napisać w tej sprawie. Myślałam, że zainteresowanie otrzymaniem książki będzie nieco większe. Miło mi było, kiedy czytałam wpisy osób mających już książkę w rękach. A co dalej? Jedna osoba napisała, że naprawdę chce przeczytać "Dziką drogę". Tylko jeden komentarz pojawił się pod moim postem. Od rana siedzę i myślę co z tym faktem zrobić. Może przedłużyć termin i dać szansę innym? No, ale zasady to zasady.

Dlatego nie przedłużając stwierdzam autorytatywnie i bezstronnie, że kolejną osobą, która będzie miała szansę przeczytania "Dzikiej drogi" jest Katarzyna K.

Za chwilę wyślę do Ciebie maila i uzgodnimy gdzie i kiedy nadam paczuszkę.

Serdecznie gratuluję, bo książka warta jest uwagi:)

piątek, 20 grudnia 2013

Brak witamin

Kiedy przestałam jeść mięso byłam mało uświadomiona o co w tym wszystkim chodzi. Usłyszałam w paru miejscach, że jest niezdrowe. Dowiedziałam się, że istnieją dużo lepsze sposoby odżywiania. Byłam mało doinformowana i podjęłam szybką decyzję. Dziś myślę, że brakowało mi wiele wiedzy i nadal muszę się "uczyć" w temacie żywieniowym. Wielu sceptyków przewidywało u mnie brak B12 i D. W pewnym momencie tak bardzo im uwierzyłam, że zaczęłam się obawiać o swoje zdrowie fizyczne oraz psychiczne i wpadłam w panikę. Nastrój obniżył się niemiłosiernie, a czarny humor zagościł praktycznie na stałe. Czekałam już tylko na depresję.

W pewnym momencie coś mnie otrzeźwiło i po prosty zrobiłam badania. Mam świetne wyniki jeżeli chodzi o krew, mocz i tym podobne. Żadnego składnika mi nie brakuje i moja panika była zupełnie nieuzasadniona. Badania kontrolne robię od ponad roku i wszystko jest ok.

Ale oni nadal mnie straszą. Ze wszystkich stron dowiaduję się, że MUSZĘ zmienić sposób odżywania lub przyjmować tony leków i suplementów. Długotrwale może tak, ale nie garść każdego dnia.

D
"Grupa rozpuszczalnych w tłuszczach steroidowychorganicznych związków chemicznych, które wywierają wielostronne działanie fizjologiczne, przede wszystkim w gospodarce wapniowo-fosforanowej oraz utrzymywaniu prawidłowej struktury i funkcji kośćca.
"
Witamina D istnieje w dwóch wariantach. D2 oraz D3. Popularniejsza jest ta druga wersja ponieważ jest odzwierzęca. Kiedyś istniał mit jakoby ona wchłaniała się lepiej. Dziś są na równi. Pierwsza oczywiście pochodzi z roślin. A pastylki? Nikt sobie nie zdaje sprawy jak ciężko jest znaleźć w sklepach i aptekach roślinny odpowiednik. W suplementach nie spotkałam się z D2. W kilku aptekach również nie mieli. Dlatego na razie nie kupiłam. I pomimo „ciemnej” pory roku jakoś depresji nie złapałam, a humor pogarsza mi się jak mam problemy, a poprawia od razu kiedy znikają. W przyszłości na pewno przeszukam jeszcze apteki i internet, ale braku D nie odczuwam.

B12 (nazwy chemiczne: cyjanokobalamina, kobalamina) - złożony organiczny związek chemiczny zawierający kobalt jako atom centralny. W organizmach żywych pełni rolę regulatora produkcji erytrocytów (czerwonych ciałek krwi). Jego niedobór powoduje niedokrwistość. Zaliczany jest do witamin z grupy B, tj. rozpuszczalnych w wodzie prekursorów koenzymów. Długi artykuł o niedoborze można przeczytać tutaj.
Jej brak jest wręcz niebezpieczny. Jednak organizm gromadzi ją i magazynuje na „chude” lata. Może moje zapasy nie zdążyły się wyczerpać. Kto wie. Kupiłam jednak tabletki. Zjadłam kilka i zapomniałam o nich... kilka miesięcy temu. A tak poza tym od czasu do czasu używam mleka sojowego. Fortyfikowane jest wapniem, witaminą D i B12. Piję od 2-4 litrów miesięcznie. Zatem mało jest dodatkowych składników w mojej diecie. A ja (i mój lekarz) nie widzimy w tym większego problemu. Może jednak przyjmuję je w pokarmach? B12 zjem czasem w żółtym serze czy jogurcie. Ale to i tak raz w tygodniu, najwyżej dwa. To o co chodzi z tymi witaminami i normami dziennego spożycia? Ja nie kumam. 

czwartek, 19 grudnia 2013

Dalekie podróże

Zauważyliście, że zimą modne są teraz dalekie podróże do ciepłych, egzotycznych krajów?
Ja także przez wiele lat nie akceptowałam zimy. Kiedy przychodziła ta okrutna pora roku klęłam w myślach i chciałam jak najmniej wychodzić poza ciepły i przytulny dom. Marzyłam o cieple plaży i chciałam być daleko od zimy. Jak najdalej. Wszyscy wokół narzekali. I ja tak robiłam. Większość rozmów dotyczyła temperatury i przewidywanych opadów. Kiedy po wielu miesiącach przychodziła wiosna rozmowy były nieco bardziej ożywione, ale temat nie ulegał zmianie. Ponieważ dalej temperatury nie były "idealne" znów każdy marzył o wyprawie do "prawdziwego ciepełka".

Od jakiegoś czasu oswoiłam się z myślą o zimie i wiem, że jest to bardzo ważna pora roku. Kiedy termometr schodzi coraz niżej marzę, aby było na minusie. Po jakimś czasie wybijane są zarazki i ludzie przestają tak strasznie chorować. Spacer na mrozie orzeźwia i wzmacnia organizm. W momencie kiedy człowiek zaakceptuje nieuniknione stajemy się spokojniejsi i bardziej weseli. Przynajmniej ja tak mam. Nie narzekam już tak dużo jak kiedyś. Odczuwam również wiele innych różnic.

A dalekie podróże? Jak dla mnie to bardziej moda niż faktyczna potrzeba. Reklamy dookoła KAŻĄ nam wyjechać zimą. Wielu słynnych blogerów opowiada jak to jest cudownie w ciepłych krajach, gdy u nas jest śnieg. A my oszołomieni tym, co mówią inni nie zwracamy uwagi na siebie. Powielamy jedynie głośno wypowiedziane słowa innych. Bo jedni marzą o Europie, inni o dalszych kontynentach. Jakbyśmy żyli w jakimś strasznym kraju, gdzie nie ma co jeść, pić i dachu nad głową brak.

Odkąd jesteśmy demokratycznym krajem wiele się u nas zmieniło. W domach średnia temperatura nie schodzi poniżej 20 stopni, choć kiedyś był to jedynie luksus i żyło się w dzień choćby i w 18, a nawet 16. Urodziłam się w latach osiemdziesiątych i sama tego nie pamiętam. Są jednak ludzie, dla których dzisiejsze "marne" (według wielu) życie jest i tak o wiele lepsze od tego co mieli.

Nikt mi zatem nie powie, że muszę wyjechać. Nie odczuwam takiej potrzeby. A teraz idę się przejść na mrozie. -5 to idealna temperatura na spacer :)

wtorek, 17 grudnia 2013

Pewna ciekawa reguła

Wiele osób stara zmienić się swoje życie. Nawyki są jednak na tyle silne, że cały plan, jak domek z kart potrafi runąć w sekundę. Tylko niewielka część osób wraca do działania. Większość ma bardzo negatywne skojarzenia i poddaje się na bardzo długo. I niezależnie od tego jaki mamy cel (dieta, oszczędzania, sport czy jeszcze coś innego) istnieją różne reguły "gry". Najczęściej postępujemy bardzo restrykcyjnie od samego początku i pierwszy napotkany kryzys niszczy nasze działanie. A może jednak nie warto spinać się na 100%?

Czytając ten artykuł zastanawiam się, dlaczego dopiero teraz dociera to do mojej świadomości. Wiele razy bowiem poddawałam się. Ale jednocześnie małe odstępstwo (w niektórych przypadkach) było jedynie krótkim przystankiem w trakcie mojego działania. I podobnie jak w powyższym artykule małe uchybienie nie niweczyło całego planu.

O co dokładnie chodzi? Otóż przekonani jesteśmy, że musimy każdą rzecz zrobić dokładnie w 100%. Inaczej się nie liczy. Każde najmniejsze odstępstwo traktujemy jak nie wykonanie "zadania". Ale skoro przeczytałam 300 stron z książki, która ma niewiele więcej to nie mogę powiedzieć, że nic nie zrobiłam. Jeżeli mam dietę 1500 kcal i zjem dodatkowe 100 kcal dziś to nie znaczy, że diety nie ma. Zresztą organizm to nie do końca matematyka. Sztywne reguły i nie zwracanie uwagi na ważne sygnały organizmu nie prowadzi do mądrego odchudzania. Takich przykładów można mnożyć wiele. Ale ważne, aby postarać się coś robić dokładnie na przykład na 90% jak podaje reguła, ale widząc w tym sukces, a nie porażkę. Motywacja do działania potrafi być wtedy wielka. Szanse na powodzenie zaplanowanej akcji także wzrastają.

Nie widzę zatem powodu, aby zawsze było 100%. Nawet połowa przybliża nas do upragnionego celu. Może są dziedziny, które wymagają jeszcze dopracowania. I po to mamy regułę 90%.

niedziela, 15 grudnia 2013

Dzika droga - zasady

Jestem już. Jestem. To był niezły tydzień. Dawno tyle się nie działo. Dziś chciałam się wyspać i napisać posta. Kot obudził mnie po szóstej, co zaowocowało moim nagłym zaśnięciem o 15, kiedy to zrobiłam obiad. Nawet nie miałam siły go zjeść.

Wstałam, przekąsiłam i piszę. Próbowałam zrobić zdjęcie, ale światła mało i nie jestem zadowolona. Zrobię jutro coś lepszego. Zatem okładkę możecie podziwiać w dobrej jakości dzięki wujkowi Google.




A oto zasady, które zaproponowała pomysłodawczyni projektu Anna Matysiak:

1. Odbierasz książkę z poczty, albo uprzejmy listonosz przynosi ją nad do domu...

2. Czytasz z zapartym tchem...

3. Koniecznie robisz zdjęcie z książką (może być w jakimś charakterystycznym dla ciebie miejscu) Umieszczasz krótką refleksję na swoim blogu (jeśli takowy posiadasz) i przesyłasz link do mnie, jako pomysłodawcy akcji  - zrobimy wspólnie relację z wędrówki książki... poznamy się wzajemnie... może nawet stworzymy klub wędrującej książki..

4. Do książki koniecznie należy się wpisać, zaznaczyć swój ulubiony fragment, pozostawić po sobie ślad :)

5. Umieszczasz na swoim blogu baner i informacje o Akcji "PRZECZYTAJ I PODAJ DALEJ" wraz z powyższymi punktami i wybierasz nowy dom dla książki,  wysyłasz ją  dalej :)

6. Z dreszczykiem emocji śledzisz dalszą drogę książki, która ma szansę być wolną i zdobyć nowe światy...

Ponadto Anna napisała:

  • zgłaszasz chęć udziału w komentarzu pod tym postem (obowiązkowe)
  • podajesz swój mail, abym mogła się skontaktować ze zwycięzcą (obowiązkowe)
  • dodajesz mój blog do obserwowanych na Google (będzie mi miło, ale nie jest to obowiązkowe)
  • również miło mi będzie jeśli też polubisz mój blog na Facebooku (jeśli posiadasz, bo nie zmuszam do zakładania konta oczywiście)
  • byłoby super, gdybyś umieścił/a też na swoim blogu baner akcji

A ja ze swojej strony dodam jeszcze, że również zapraszam do czytania mojego bloga oraz jako termin zakończenia akcji wyznaczam przyszłą niedzielę (22.12.2013)

Jeżeli macie ochotę poczytać o przebiegu akcji od samego początku to zapraszam pod ten adres. 

A od teraz na przemian czytam "Dziką drogę" i wasze komentarze:)

Miłego dnia!





Aktualizacja 16.12.2013


Słońce pięknie świecie o czym możecie przekonać się już za moment. Poniżej dwa porankowe zdjęcia "Dzikiej drogi". Udało się:)



czwartek, 12 grudnia 2013

Tak, tak, jestem, jestem, albo mnie nie ma

Dziś będzie naprawdę krótko. W poniedziałek bowiem okazało się, że mam kilka zastępstw w pracy, a do tego prezenty i wigilijka. No i jeszcze trochę drobnych rzeczy, które muszę ogarnąć na następny tydzień. I zrobiło się duuużo pracy.

Tak oto okazało się, że książkę od Eleny odebrałam dopiero wczoraj (z poczty), a post napiszę w niedzielę. Nie mam tak naprawdę żadnego aparatu. Jedynie ten w telefonie. Może będzie to jakoś wyglądało. A piszę o tym, ponieważ chcę wstawić pierwsze zdjęcie "Dzikiej drogi". No i myślę już o kolejnym.

Dochodzimy zatem do końca tego jakże krótkiego wywodu. Nie ma mnie i będę dopiero w niedzielę, ale na pewno duuużo się będzie działo. Ściskam wytrwałych w czekaniu. Mniej wytrwałych też :)

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Projekt biblioteczki

Słyszeliście o projekcie biblioteczki? Nie wiedziałam o co chodzi. Weszłam tutaj i się zakochałam. Podwójnie. Po pierwsze uwielbiam czytać, biblioteka to mój drugi dom, ale zdarza mi się kupować książki. Przez ostatnich dziesięć lat nazbierało się ich sporo. To jest zatem numer dwa. Mam za dużo książek, które leżą i nie są już czytane. A mogłyby posłużyć innym tak jak mnie lub nawet lepiej:)
 Zachęcam zatem wszystkich do przyjrzenia się bliżej projektowi. A ja najchętniej oddałabym kilka książek na taką akcję. Jeżeli "Domek dla książek" stanie w moim mieście na pewno uzupełnię jego zawartość.

Pisząc ten tekst przypomniały mi się studenckie czasy. Co kilka miesięcyUczelnia kupowała nowe książki. Ktoś jednak wpadł na genialny pomysł przeglądania zbiorów i odkładania nieaktualnych/nieużywanych pozycji. Trafiały one na małą półeczkę z której każdy mógł je sobie zabrać. Za darmo! Oczywiście było tam dużo statystyk z lat sześćdziesiątych i naprawdę nieaktualnych rzeczy. Ale kiedy przez rok czy nawet dwa chodziłam tam co kilka tygodni udało mi się uzbierać dwie siaty książek. Nieco pedagogiki i pozycji językowych. Niby stare i część rzeczy się zmieniła, ale wiele zdatnych do domowej nauki, której jestem fanką. Książki zatem dostały nowe życie. Coś wspaniałego.

Zachęcam do przyjrzenia się tej akcji. Uważam pomysł za bardzo trafiony i godny polecenia.

niedziela, 8 grudnia 2013

Mleko sojowe to nie mleko?

Jak sojowe to nie mleko? I ta cena...

Myślę, myślę i rozkminiam. No tak ogólnie rzecz biorąc słyszałam, że mlekiem można nazywać tylko to, co pochodzi od zwierząt i jest ich mlekiem. Wszystko co roślinne, choć mleko przypomina nazywać należy inaczej. Z drugiej jednak strony z kokosów mamy mleko i nikt się nie czepia. No, ale prawo w Polsce dziurawe jest i różnie to też bywa z interpretacją. Nie jestem znawcą tematu więc może się mylę. Niezależnie od tego co w księgach napisali, dla mnie napój sojowy to mleko. Podobnie jak specyfiki z migdałów, orzechów i ryżu. Dodaję do płatków. Od czasu do czasu napiję się z nim kawy. No mleko pełną gębą.

A jogurty sojowe? Śmietanka? Czy mogą być tak nazywane? Wiem jedynie, że producenci nie stosują zamienników (przynajmniej ja nie znam). Chodzi w tym wszystkim o dobro konsumenta, producenta czy jeszcze jakieś inne? Chyba nie dojdę z tym do ładu i składu. Wiem jedno. Nigdy nie przepadałam za mlekiem krowim. Koziego nienawidziłam. Śmierdzi mi tak, że aż robi mi się niedobrze. Ciężko jednak było przestawić się na sojowe. Jakieś takie trawiaste orzekł mój przyjaciel raz próbując dla eksperymentu. Krzywo na mnie popatrzył i do tematu nie wrócił. Ja się przekonałam i nie mam dziś większych problemów. Jogurty uwielbiałam. Sojowy jogurt naturalny jest nadal nie do przejścia. Dodaję domowe dżemy i rozkoszuję się konsystencją, bo to głównie od niej się uzależniłam. Śmietanki jeszcze nie używałam, ale może te czasy takie nadejdą.

A wspólny mianownik jest jeden. Ogromna różnica w cenie, jeżeli porównamy produkty odzwierzęce i roślinne odpowiedniki. Dotarło do mnie kilka informacji na ten temat i widzę, że w innych krajach bywa dużo lepiej niż u nas. Weźmy pod uwagę choćby graniczące z nami Niemcy. Wybór większy, ceny niższe. W odpowiedzi usłyszałam, że taki to już nasz kraj jest, że mało osób żywi się wegańsko i firmy produkują mało tego typu produktów. Co za tym idzie koszt jest większy.


Widzę małe światełko w tunelu. Najlepiej bowiem jeść świeże warzywa i owoce, a nie przetworzone produkty: „jogurty”, „wędliny”, „sery”. Kupię zatem więcej zieleniny, niż „przetworów”. Ale MLEKO sojowe musi być. Tego się nie wyrzeknę :)

sobota, 7 grudnia 2013

Nie-kupuję-tego

Tak bardzo chciałam napisać na jeden konkretny temat. No nie da się i już. Dlatego krótki wstęp nie na temat. Los wystawia moją cierpliwość na próbę. Ale nie złamie mnie to. Twarda jestem :D Czekam bowiem na książkę "Dzika droga" od Eleny. Na początku tygodnia podałam jej adres i już tylko czekanie. Wczoraj listonosz mnie nie zastał i wieczorem w skrzynce znalazłam awizo. Na pocztę już nie zdążyłam. Dziś znów pracowałam w godzinach, kiedy działa poczta. A jutro niedziela. Może w poniedziałek uda mi się w końcu dotrzeć do pocztowego przybytku i odebrać książkę, która już na mnie czeka. Zatem dalej cierpliwie czekam. A o czym dziś chciałam napisać? O wydarzeniu, które miało miejsce już ponad tydzień temu, ale zapadło mi głęboko w pamięci.

O dniu bez zakupów i całej idei, która rozkwita w Polsce od kilku lat dowiedziałam się przypadkowo. Jak to każdy, kto ma profil klikam na fejsie w lajki. O ile na początku robiłam to przypadkowo, kiedy ktoś ze znajomych o to prosił, sytuacja uległa zmianie. Bardziej szczegółowo czytam o co chodzi i klikam jedynie wtedy, gdy dana strona czy wydarzenie mnie interesuje/jest zgodne z moimi preferencjami. Ponieważ zaproszeń dostaję od groma ciężko wszystko przeczytać i niektóre rzeczy po prostu olewam. Jak mam dobry humor łatwiej jest mnie namówić i czasem żałuję swojej decyzji, ale na szczęście zdarza się to bardzo rzadko. Nie pamiętam czy z polecenia czy przez przypadek odkryłam ulicę ekologiczną. A oni zamieścili na swojej stronie wywiad, który przeczytałam i zachwyciłam się projektem. W ten sposób dowiedziałam się o istnieniu tego bloga i zaczęłam z ciekawością czytać. Nagle uśpiony mózg wyłuskał kilka albo i kilkanaście pomysłów. Akcja musiała zadziać się już, natychmiast. Niecierpliwość zwyciężyła. Zatem łącząc się poniekąd z ideą w środku nocy postanowiłam jeszcze rzadziej odwiedzać fejsa. Pierwszą taką decyzję podjęłam około pół roku temu i wchodziłam co drugi dzień na swój profil. Teraz będzie jeszcze rzadziej. Minęły 3 dni, a ja już czuje większą wolność. Dalej w kolejce są reklamy papierowe, które roznoszone są do skrzynek z iście zegarmistrzowską precyzją. Przeglądałam je i zaznaczałam w myślach rzeczy do kupienia. No i po co mi to? Popatrzę już jedynie na przecenione owoce i warzywa. Reszta najczęściej nie jest konieczna, może poczekać. Znacie tą zasadę? Że jak nie kupisz impulsywnie tylko poczekasz co najmniej jedną dobę to może się okazać, że wcale nie potrzebujemy tego, co nagle wpadło nam w oko. Kolejnym krokiem zatem będzie kupowanie TYLKO z listą. Zakupowe listy robię bowiem od dawna na odwrotach starych rachunków. Są małe, łatwo mieszczą się w kieszeni czy portfelu i równie łatwo je zapomnieć. A wtedy zakupowe szaleństwo rozkwita. Ale już nie u mnie. Impuls to moje drugie imię, ale rozsądek chyba mam na trzecie.

I rozsądek przyda się najbardziej. Zmniejszeniu konsumpcjonizmu musi towarzyszyć na pierwszym miejscu.
I nie chodzi tu o to, aby powielać zrealizowane już idee o których można przeczytać na blogu, ale o wprowadzenie stałych zmian. Mądrych, realistycznych, skutecznych, ale i w miarę przyjemnych. W końcu ma to być na dłużej, a może nawet na całe życie. Warto zatem przemyśleć strategię. A każdemu kto chce się do tego zabrać polecam przeczytanie jak to się udało autorce roku bez kupowania.

czwartek, 5 grudnia 2013

Czy potrzebna jest jeszcze choinka?

Jako dziecko zawsze w okresie około świątecznym dostawałam paczkę w której obowiązkowo musiał być kalendarz adwentowy oraz ubierałam choinkę. Co roku tą samą. A nawet dwie te same. Jedna duża pod sufit, druga mała na biurko. Szklane bombki po babci, nowoczesne łańcuchy i lampki. Na czubku gwiazda. Po kilkunastu latach choinka wyglądała równie pięknie, choć kurz w jej gałązkach był już bardzo zadomowiony. Dla mnie – alergiczki bardzo nieprzyjemna sprawa. Choinka w końcu trafiła na śmietnik, ale nie było żadnego jej zamiennika. Nauki było sporo więc święta szybko mijały i jakoś brak choinki nie bardzo przeszkadzał. Zresztą rekompensowały mi wszystko centra handlowe, które w grudniu wystawiają wiele pięknych drzewek. Podobnie wyglądają centra miast. Prześcigają się w coraz to większych i piękniejszych choinkach na placach i rynkach. A ponieważ podczas studiów zwiedziłam wiele miast również zimą choinki we Wrocławiu czy Warszawie zapadły mi w pamięci. Od około 10 lat nie mam drzewka w domu. Nie odczuwam jego braku. To co oferują inni w zupełności mi wystarcza i czasem zastanawiam się czy nie umarła idea posiadania w domu swojej "prywatnej" choinki. Komercjalizacja świąt i zalewające nas ozdoby nie tylko mnie satysfakcjonują, ale nawet miewam przesyt. Wracam wtedy do "pustego" domu i czuję się fantastycznie. 


Myśląc o tym wpisie miałam nieco inną wizję głównej idei. I tak od słowa do słowa i zrodziło mi się jeszcze jedno ważne pytanie. Czy święta (nie tylko Boże Narodzenie) nie są zbyt komercyjne i nastawione na kupowanie? Czy pieniądze i wartość prezentu nie są istotniejsze od myślenia o drugiej osobie? Podoba mi się pomysł u mnie w pracy. Jest wigilia, są prezenty, ale jedynie do pięciu złotych. Nie chodzi o wydawanie kasy, ale o integrację i dobrą zabawę podczas kolacji, na której się spotykamy co roku. Tworzymy świetny zespół i zupełnie zapominamy wtedy o finansach, choć jak wiadomo pracujemy, żeby zarobić. Dygresja, goni dygresję, ale co z tą choinką? Mnie się "przejadła". Czy kiedyś się to zmieni, zobaczymy. W sklepach przepych z roku na rok coraz większy. Nie widzę szybkiej poprawy, bo biznes to biznes. Ale może jednak....  

wtorek, 3 grudnia 2013

Jeszcze kilka przemyśleń o losie

Jeszcze nie zdążyłam ochłonąć po wiadomości od Eleny, a już los ma ogromny wpływ na moje życie. Kiedy ja pisałam wczorajszego posta, kilkadziesiąt kilometrów dalej była osoba, która intensywnie o mnie myślała. Nie sądziłam też, że napisze do mnie (w końcu to obca mi osoba) i nieco zmodyfikuje moje życie. Od dawien, dawna nie było u mnie tak szczęśliwego dnia. Pełnego uśmiechu wewnętrznego, czyli nareszcie tego prawdziwego.

Cieszy mnie też fakt, że trafiłam na tego bloga. Otworzył mi oczy i to w momencie, kiedy temat jest najbardziej aktualny. Cały rok wyczekuje się świąt. Prawda? A może wyczekuje się prezentów, podarunków i zakupów. No niestety dzieci wychowywane po '89, a w szczególności odkąd jesteśmy w Unii mają się aż za dobrze. Ponieważ uczę (ostatnio szczególnie takie maluchy) to widzę jak wielki jest przepych tam gdzie są pieniądze. A nawet jak jest dziura w domowym budżecie to ludzie i tak chcą mieć. Robią wszystko żeby zdobyć. Jak im się nie uda to kiepski jest ich stan psychiczny. Mnie to przeraża.

Mam swoje małe postanowienie, którym się z Wami podzielę. Do końca roku (a zostało jeszcze trochę czasu) nie kupuję nic czego nie mogę umieścić w kategorii NIEZBĘDNE. Do takowych należy jedzenie. Oczywiście to przygotowane w domu z sezonowych składników, ewentualnie z jakiejś przeceny (w marketach często na warzywach jest półka w lodówce z przecenami lub koszyk między innymi skrzynkami - uwielbiam to). Kosmetyki. Mam już dawno zamówione, więc w sklepach nic nie zamierzam nawet dotykać. Ubrania. Nieco miałam z tym problem. W grudniu bowiem co roku są niezłe przeceny. I ja raz w roku w listopadzie/grudniu robię przegląd bielizny, idę do znanej marki i coś kupuję. Mam mało skarpet i potrzebuję coś na tyłek. I jest to niezbędne od dwóch miesięcy! Już tylko czekam do połowy grudnia. I jeżeli będzie coś w super cienie to minimalistycznie kupię paczkę majtek i skarpet. Nic ponad to! I drugim odstępstwem będą prezenty. Potrzebuję tylko dwa. W tym jeden do pracy za 5 zł. Symbolicznie będzie. A na koniec prasa i książki. Trzy tygodnie temu zamówiłam książki. Dotarły dopiero wczoraj więc je odebrałam. Zapłaciłam. Gazety to nieco inna bajka. Kupuję kilka co miesiąc. Teraz jednak zrezygnuję z większości. Wezmę jedno pismo o modzie, sztuce, kinie itp. I nie mogę sobie odmówić Vege. Małe, tanie, poręczne i bardzo w moim stylu. Jak będę miała stały adres to chyba zamówię prenumeratę. Od 1,5 roku i tak kupuję co miesiąc bez wyjątków. I to koniec.




Co jeszcze można zrobić dobrego?
Świadome wybieranie prezentów. Bo u mnie jest taki zwyczaj, że mówimy, co chcemy dostać. Nie ma niespodzianki, ale prezent jest zawsze udany. Ja dostałam w ten sposób buty, płaszczyk, kilka książek, dobrą deskę, stolnicę i wałek, maszynkę do makaronu i jeszcze pewnie kilka podobnych rzeczy. Coś z czego korzystam na co dzień lub posłuży mi naprawdę wiele lat. Trochę przez to pomagam losowi, ale nie widzę w tym nic złego. Wręcz mam prezenty, których nie wywaliłam dzień po i nie zapomnę o nich naprawdę długo. Może z czasem uda mi się rozluźnić nieco moje kontrolowanie każdego aspektu rzeczywistości. Poproszę wtedy o prezent - niespodziankę. Hmm.. choć właśnie przypomniałam sobie, że w pracy takowy dostanę. Ciekawe jaka będzie moja reakcja.



"Dzika droga" - książka i ja

Temat miał być zupełnie inny. Miałam wielki plan i... los pokierował mnie na inne tory. Ale zacznijmy od początku.

Zawsze chciałam być samowystarczalna. Nauczyła mnie tego moja mama, która łatwego życia nie miała i rzadko kiedy mogła na kogoś liczyć. Zresztą nie lubiła nic pożyczać. Ani czasu drugiej osoby (np na opiekę nad dziećmi) jak i pieniędzy oraz przedmiotów. Zawsze starała się mieć jakieś zaskórniaki na wszelki wypadek choć finansowo nigdy nie mieliśmy łatwo. Wolała sobie nie kupić nić pożyczyć na nasze (moje i brata) zachcianki. Było ich trochę. Ale myślę, że tak przeciętnie jak na dzieciaki w tamtym czasie.

Ja też taka jestem. Staram się nie pożyczać. Mieć coś na czarną godzinę, a jak nie mam to po prostu nie kupuję. Nie liczę nigdy na szczęśliwy los, na jakąkolwiek niespodziewaną nagrodę. Stąpam mocno po ziemi i jestem pesymistką. I do tego raczej introwertyczką. Nauczyłam się zmieniać i przybierać maski. Cieszę się pomimo wewnętrznych łez i niepokojów. Jestem żywiołowa, mimo spokojnej natury. Dzieci mnie kochają, choć ja raz uwielbiam je równie mocno, a raz jest to jedynie oszustwo. Może to i dziwne z racji mojego zawodu i niektórych moich postępowań, ale ja po prostu zostałam tak „wyszkolona” przez studia, życie i pracę, a prawdziwa moja natura jest spokojna, łagodna i raczej oddalona od ludzkiego, codziennego zgiełku. Rzadko zgłaszam się do konkursów/losowań, pesymistycznie nie wierzę w wygraną a jedynie w to co sama wypracuję. I zawsze zazdrościłam innym prawdziwej, szczerej otwartości, ich osiągnięć, stylu życia i jeszcze wielu, wielu innych rzeczy. Jakiś czas temu zrozumiałam, że sama siebie spinam i nie jest mi z tym dobrze. Brzydko mówiąc olewałam momenty, kiedy mogło się wydarzyć coś fajnego w moim życiu. Tym razem jednak pokonałam mój wewnętrzny opór i napisałam komentarz pod postem Eleny. Walczyłam ze sobą, ale tak się cieszyłam jej wpisem, że udało mi się. Bardzo szybko jednak o wszystkim zapomniałam i ze względu na przerywane dostawy internetu sama pisałam mało i nie bardzo czytałam co piszą inni. Pochłonęła mnie codzienność. A tu nagle niespodzianka.

Przechodzę zatem do właściwego tematu. Jak się okazało to ja zdobyłam możliwość przeczytania książki „Dzika droga”. Nie sądziłam, że mi się uda. To była najwspanialsza informacja od wielu tygodni. I pomijając już samą książkę ucieszyło mnie kilka rzeczy. Przeczytałam wpis Eleny. Zastanawiała się bowiem kto z dwóch osób powinien ją dostać. Myślała o tym jak los powinien zadziałać. LOS. Ja nigdy nie myślałam o nim. Zawsze chciałam mieć pod kontrolą to, co się dzieje dookoła mnie. Dlatego omijało mnie tak wiele. Teraz wiem, że jest to znak od losu i muszę wiele zmienić i zaufać mu. Los wie co robi.

A ja czekam na przesyłkę i już niedługo przekażę dalej cudowną książkę i cudowną ideę.

Z całego serca dziękuję Elenie. Dziękuję za Twój wybór, który zrobił bardzo pozytywną rewolucję w mojej głowie :):):) <3

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Dzień bez zakupów

Pomysł dnia bez zakupów zrodził się w Stanach już ponad 20 lat temu. Do Europy dotarł nie wiele później i znalazł także swoje miejsce w Polsce. O co tak naprawdę chodzi? O przeciwstawienie się powszechnemu konsumpcjonizmowi? O zmniejszenie śladu węglowego? O zaoszczędzenie pieniędzy lub jeszcze coś innego? W sumie nie do końca wiem, bo ile osób związanych z tematem tyle teorii. Jedno jest jednak pewne. Dla Ziemi każde nasze działanie ma to ogromne znaczenie. Niezależnie od podjętej decyzji w spawie nie kupowania nasza planeta może na tym jedynie zyskać. Ktoś odmówi sobie egzotycznego owocu, inny kawy, a kolejna osoba zrezygnuje z nowego sprzętu elektronicznego lub kolejnej pary spodni. Konsumpcjonizm może minimalnie przystopować, ślad węglowy na pewno ulegnie zmniejszeniu. Portfel natomiast będzie pełniejszy niż można by się tego było spodziewać.

Ostatecznie jednak jest to tylko jeden dzień w roku. Mało kto w naszym pięknym kraju słyszał o nim. Zastanawia mnie zatem myśl czy wiedząc o nim powstrzymam się od zakupowego szaleństwa? W sumie na jeden dzień można. Przecież w każde święto sklepy są pozamykane. Dajemy radę? Dajemy. Więc można jednego dnia kupić wszystko co potrzebujemy (lub nie), a następnego się wstrzymać.

Dochodzę jednak do wniosku, że nie tak powinno to wyglądać. Nasze przemyślenia o zakupach, konsumpcji, Ziemi, pieniądzach i życiu powinny mieć głębszy wymiar i być zdecydowanie rozciągnięte w czasie. Nasze ciągłe "must have" powinno być przegrupowane. Można podzielić je przecież na wiele zbiorów w których pierwsze skrzypce zagra "potrzebuję, żeby przeżyć", potem "udogodni mi życie" i "rozwijam się więc potrzebuje" będzie w dalekim tyle. Można dodać jeszcze inne kategorie.

Czy wiesz, że Polska jest na piątej pozycji, jeżeli chodzi o marnowanie jedzenia w Unii? Pieczywo wyrzuca aż 48% polaków. Ale to jedynie ci, którzy się przyznali. Zatem odsetek na pewno jest większy. Ziemniaki i wędliny wyrzuca 37% ankietowanych, natomiast warzywa i owoce prawie 20%. Dziesięć głównych produktów to:
  • wędliny
  • pieczywo
  • warzywa
  • owoce
  • jogurty
  • ziemniaki
  • dania gotowe
  • mleko
  • ser
  • mięso
A ile razy zdarzyło ci się kupić ubranie, które założyłeś jedynie raz, albo nawet wcale (sama po przemyśleniu sprawy wiem, że kupiłam coś, co leży i czeka)? Albo jakiś niepotrzebny gadżet elektroniczny? Kolejny ekspres do kawy, toster lub inne badziewie, którego nie używasz? A może korzystasz tak rzadko, że w sumie jest to niepotrzebnie przytachany do domu sprzęt?

I jeżeli myślicie, że ja tylko oskarżam nie widząc winy w sobie, to nie macie racji. Widzę winę i przyznaje się bez bicia. Ale mądry Polak po szkodzie. Więc zróbmy coś, bo zyska na tym wiele stron. A skąd cały ten pomysł? O tym już jutro.

źródło 1
źródło 2

niedziela, 1 grudnia 2013

Śniadaniowo

Śniadaniowo, ale i zdrowo. Co zjeść? I nagle pomysł przyszedł z drugą osobą, która jadła grejfruty. Podobno usprawniają pracę żołądka i regulują pracę jelit. Mimo, że przeczytałam, iż najlepiej jeść pół grejfruta jako kolację co najmniej godzinę przed snem to ja uważam je za rewelację rano. Kiedy wstaję rzadko zdarza mi się czuć głód. Nie ważne czy kładę się z pustym brzuchem czy nie rano musi się on nieco obudzić. Przyzwyczajona jestem do odczekania kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu minut (do godziny) zanim coś zjem. Staram się wtedy wypić zieloną herbatę lub szklankę wody (często z sokiem z cytryny) i skoro mogę to czekam na właściwy sygnał do jedzenia. Zdarza mi się jednak rano mam niewiele czasu i coś na ząb musi być, bo drugie śniadanie to już prawie lunch. 

Jako dziecko nienawidziłam grejfrutów. Wszystkie były mega gorzkie i kwaśne, czyli wszystko to czego przeciętny człowiek nie lubi. Zatem zasypywaliśmy je toną białego cukru i mrużyliśmy oczy kiedy strzelał z nich sok po wbijaniu w miąższ łyżeczki. Ja zniechęciłam się tak bardzo, że przez wiele lat wybierałam z cytrusów pomarańcze i mandarynki. Byłam w stanie także zjeść kawałek cytryny, ale grejfrytu omijałam szerokim łukiem. Potem przyszły czasy na import wszystkich możliwych owoców egzotycznych i pojawiły się zielone owoce z rodziny grejfrutów nazywane potocznie "sweety". Są nieco cierpkie, ale słodyczą zbliżają się nieco do pomarańczy, co tworzy dla mnie owoc idealny. Zdrowy, a do tego smaczny. Kilkukrotnie udało mi się także spróbować owocu pomelo, które po obraniu bardzo przypomina obranego zielonego grejfruta. Jest jeszcze bardziej zbliżony do słodkiej pomarańczy. A wracając do "sweetów" to zakochałam się w nich bez pamięci. Traktuję je na równi z pomarańczową koleżanką i gdyby nie ich cena kupowałabym je przy każdych zakupach w warzywniaku. 




A o czym warto pamiętać kupując cytrusy?
Wiele osób trąbi, że jest to bogate źródło witaminy C. Okazuje się jednak, że wiele produktów ma jej więcej. Ale kiedy podsumujemy różnorodność witamin i związków mineralnych dochodzimy do wniosku, że i tak warto od czasu do czasu zafundować sobie nieco tych owoców.

Citrus L. to roślina z rodziny rutowatych. Do dziś istnieje spór, które owoce do nich zaliczyć. W zależności od źródła badań mamy 20-25 gatunków. Wykorzystuje się je do jedzenia, w medycynie oraz są stosowane w wielu produktach kosmetycznych. W niektórych krajach służą również jako rośliny ozdobne.

Zatem czy warto zjeść co dziennie jeden z owoców cytrusowych? Oczywiście. Nie mam żadnych wątpliwości!

piątek, 29 listopada 2013

Wyciszenie

Wiem, wiem. Wielu z was powie, że jakość nagrania nie jest najlepsza, ale uważam, że gdy gra ktoś wielki nie ma to większego znaczenia. Po prostu należy wsłuchać się w piękny dźwięk skrzypiec i odpłynąć...




Polecam do wyciszenia :)

Konstanty Andrzej Kulka

czwartek, 28 listopada 2013

Odświeżająca sałata

Włosi kochają jedzenie. Kochają godzinami celebrować posiłki z rodziną i ilość dań jest adekwatna do ilości czasu spędzonego przy stole. Jest to jednak inna uczta niż te, które my znamy w Polsce. U nas większość dań na wieczerzach woła o dietetyczną pomstę do nieba. U nich przystawki czy przekąski potrafią być lekkie i odświeżające jak poniższa sałata.

Składniki:
pół główki sałaty na przykład masłowej
łyżka oliwy z oliwek
łyżka lub dwie octu balsamicznego
szczypta soli i pieprzu



Sposób przygotowania:
Sałatę umyć i osuszyć, porwać na mniejsze kawałki. Całość zalewamy oliwą i octem po czym doprawiamy do smaku. Mieszamy.

Jest to lekka przekąska lub dodatek do obiadu. Kiedy dodamy kilka oliwek, ogórka lub pomidora stanie się bardziej treściwa. Jest pyszna i zdrowa.

Smacznego!

środa, 27 listopada 2013

Gry - przykłady E. de Bono

Kto czytał jeden z moich poprzednich postów, ten z niecierpliwością czeka na przykłady z książki Umysł kreatywny. Reguły gier można znaleźć tutaj , a poniżej rozwiązania jakie podaje autor.

GRA 1.
Przykład

Przypadkowe Wyrazy: Dok i domek (kabina).

Natychmiastowe skojarzenia:

...specjalne parki, w których przenośne domki letniskowe mogłyby łatwo i wygodnie "cumować".

Dalsze pomysły:

...stworzenie specjalnych doków dla domów ("kabina"); byłyby to miejsca, gdzie można by przechowywać różne rzeczy, takie jak aparaty, komputery, teczki itd.; sprzedaż tych specjalnie zaprojektowanych "doków".

Warianty
1. Zamiast tworzenia biznesu przynoszącego zyski, możesz próbować stworzyć z danych Przypadkowych Wyrazów coś, co byłoby korzystne dla ludzi lub środowiska - nawet jeśli nie przyniosłoby zysków jako biznes.
2. Wylosuj trzeci wyraz i sprawdź, czy mógłby być dodany do istniejącej już kombinacji lub ją zmienić.


GRA 2.
Przykład

Pięć przypadkowych wyrazów to: spodnie, hasło, komitet, aspiryna, trumna.

Natychmiastowe skojarzenia:

...końcowe wyrazy mostu: aspiryna i trumna
...aspiryna prowadzi do komitetu: wiążą się z bólem głowy
...komitet prowadzi do spodni: męska dominacja
...spodnie prowadzą do hasła: znak rozpoznawczy wśród mężczyzn
...hasło prowadzi do trumny: śmierć daje każdemu hasło dostępu do następnego życia.

Dalsze myśli:

...końce mostu: komitet i aspiryna
...komitet prowadzi do trumny: mnóstwo bezużytecznych pracowników w komitecie
...trumna prowadzi do spodni: potrzeba zakrywania
...spodnie prowadzą do hasła: potrzebne specjalne otwarcie
...hasło prowadzi do aspiryny: odkodowanie stanów zapalnych.

Warianty:

1. Wykorzystując ten sam zestaw Przypadkowych Wyrazów, wypróbuj różne wyrazy na końcu mostu.
2. Wybierz krańcowe wyrazy z pierwszego zestawu, następnie wylosuj trzy nowe Przypadkowe Wyrazy, które stworzą most między dwoma wyrazami krańcowymi.

3. Spróbuj ćwiczenia, posługując się sześcioma lub siedmioma Przypadkowymi Wyrazami.

Do dzieła :)

wtorek, 26 listopada 2013

Szpinak a'la pesto

Tradycyjne pesto to jak wiadomo bazylia, orzeszki piniowe, oliwa i jeszcze kilka klasycznych składników. Leniwy niedzielny poranek spowodował, że nie chciało mi się iść na zakupy i postanowiłam poeksperymentować z tym co mam w spiżarce. Wyszło wyśmienicie, dlatego przepis podaję poniżej.


Składniki:
150 g szpinaku świeżego
duży ząbek czosnku
mały pomidor
4-5 pomidorów suszonych
olej ze słoika z pomidorami lub oliwa z oliwek
sól
pieprz
pół paczki makaronu spaghetti

Sposób przygotowania:
Szpinak myjemy, osuszamy i wrzucamy do miski. Pomidora można obrać ze skórki (ja tego nie zrobiłam, nie uważam za konieczne), kroimy na kilka kawałków i wrzucamy do szpinaku. Dodajemy obrany czosnek, dwa suszone pomidory, sól i pieprz. Wszystko podlewamy olejem lub oliwą. Blendujemy. Sprawdzamy smak i konsystencję. Można dodać przypraw i oliwy. Pozostałe pomidory kroimy w drobną kostkę i dodajemy do całości. 
Makaron gotujemy według upodobań i jeszcze gorący wrzucamy do "pesto". Całość należy dokładnie wymieszać i voila.

Makaron bardzo dobrze komponuje się z sałatą (przepis już niedługo) lub innymi dodatkami. Może być też solo. Jak kto lubi.


Smacznego!

poniedziałek, 25 listopada 2013

Łamigłówki dla główki

"Organ nieużywany obumiera". Każdy to słyszał. Ale czy każdy interpretuje to tak samo? Zdecydowanie nie. I tu wkraczam ja i jedna z moich interpretacji. Ta dzisiejsza dotyczy mózgu i jego rozwoju. Kiedy jesteśmy aktywni czy to w nauce czy w "pracy" nasz mózg styka się z wieloma bodźcami przez co tworzą się nowe połączenia i mózg ma się świetnie. Gorzej kiedy praca ta jest mało rozwijająca lub nic nie robimy. Natchnęło mnie, ponieważ spotkałam w życiu wielu starszych ludzi, którzy przestali brać czynny udział w życiu, a co za tym idzie ich mózg ma się nie najlepiej. Takie spostrzeżenia zakorzeniły się w mojej głowie i często do nich wracam. Martwię się oczywiście o swoją przyszłość. Nie chciałabym bowiem żyć w zamknięciu i tracić poziom intelektualny jaki udało mi się uzyskać.

Po wielu takich "seansach" zamartwiania się czysty przypadek sprawił, że w głowie mi jedynie dalszy rozwój. Świadomość tego nieco poprawiła humor i zmobilizowała do walki o przyszłość moich neuronów. Ten czysty przypadek włożył w moje ręce książkę, która ma już swoje lata, a nadal cieszy się uznaniem i pomaga w rozwoju. Udało mi się ją nieco przejrzeć i zrealizować kilka ćwiczeń. Myślę jednak, że dopiero po roku można być w pełni zadowolonym. Ale ja dzielę się spostrzeżeniami już dziś.

Edward de Bono "Umysł kreatywny" to tytuł dzisiejszej lektury. I o dziwo nie jest to kolejna nudna książka zawierająca jedynie teorię i odsyłająca dalej. Jest to zbiór ćwiczeń na cały rok, które powtarzamy wielokrotnie. Dlatego nic dziwnego, że autor zamieścił 62 łamigłówki. Ale mnogość wariantów poprawnych odpowiedzi jest ogromna. Autor radzi, aby każdą grę (tak je nazywa) realizować przez tydzień. Dla szczególnie wytrwałych zamieszcza 10 dodatkowych ćwiczeń, ale nie narzuca tempa i ilości powtórzeń.

Zainteresowani? Ja bardzo. Poniżej zamieszczam wybrane fragmenty dwóch łamigłówek. Na końcu książki znajdują się tabele z przypadkowymi słowami, które pomagają w rozpoczęciu zadania. Ja wylosuję je dla Ciebie.

GRA 1.
Celem tej gry jest połączenie dwóch rzeczy tak, by otrzymać nową wartość.
Efektywność danego połączenia może być określona na podstawie wartości biznesowej - czy nadaje się na biznes i czy przyniesie dochody. Taka jest miara efektywności. Pomysł, który wydaje się interesujący, ale nie mógłby stać się podstawą biznesu, nie kwalifikuje się jako rozwiązanie tego ćwiczenia.


Proces:
1. Wylosuj dwa Przypadkowe Wyrazy (ja podaję poniżej dwie pary).

2. Spróbuj połączyć te dwa Przypadkowe Wyrazy tak, aby stworzyły nowy biznes. Postaraj się je połączyć w jak najbardziej bezpośredni sposób, a nie biorąc pod uwagę tylko dany aspekt.
3. Pokaż, jak ten nowy biznes mógłby funkcjonować i dlaczego można by oczekiwać, że przyniesie zyski.

Przypadkowe Wyrazy: skok wzwyż i witaminy lub jaskinia i generator

GRA 2.
Ćwiczenie polega na znalezieniu związków między wyrazami. Jak przechodzisz od jednej rzeczy do drugiej? Możesz tego dokonać na podstawie czegoś, co jest dla nich wspólne - jakiegoś pojęcia albo podobieństwa.

Proces:
1. Wylosuj pięć Przypadkowych Wyrazów
2. Z tych pięciu wyrazów wybierz dwa. Będą one końcami.

3. Teraz ułóż pozostałe wyrazy tak, aby stworzyły most. Każdy wyraz musi się łączyć z wyrazami po jego obu stronach, tak że możesz gładko poruszać się z jednego końca mostu na drugi.
4. Wyjaśnij, na jakiej zasadzie dokonałeś połączeń między wyrazami. Dlaczego dane słowo prowadzi do kolejnego?

Przypadkowe Wyrazy: uzda, babcia, poddasze, szarańcza, tortury.


Pomyślcie, a ja niedługo podam przykłady zawarte w książce.

sobota, 23 listopada 2013

Mądre teksty

Głupie strony także mają mądre i dobre teksty. Rzadko czytam takie portale jak onet, o2, interia i im podobne. Ale zaintrygował mnie znaleziony przez przypadek tekst i okazuje się, że można. Tekst pochodzi z onetu. Naprawdę mnie zaintrygował więc go wrzucam.

80. urodziny Krzysztofa Pendereckiego. Jednego z najbardziej znanych na świecie współczesnych kompozytorów muzyki poważnej.


Jest samotnikiem. "Głupawe rozmowy" nad lampką wina go nudzą – dlatego przestał bywać
w Piwnicy pod Baranami. Komponuje w dużej samodyscyplinie – codziennie przynajmniej kilka taktów. Jego muzykę kocha się lub nienawidzi. Potrafi jednocześnie wzbudzić zachwyt
i kontrowersje. Właśnie świętuje 80. urodziny. Kim jest Krzysztof Penderecki, kompozytor, którym inspirowali się Frank Zappa, Aphex Twin i Jonny Greenwood?
Pałką za słuchanie jazzu
Choć urodził się (równo 80 lat temu) w żydowskim miasteczku, w otoczeniu chasydów, dorastał
w atmosferze ortodoksyjnego katolicyzmu… w rodzinie o ormiańskich korzeniach. Tym większe emocje budzą jego kompozycje osadzone w tematyce religijnej – w operze "Diabły z Loudun" opowiedział skandaliczną historię księdza posądzanego o uwodzenie zakonnic i opętanie przez szatana, w innych – jak choćby swojej słynnej "Pasji wg św. Łukasza" – sięgał po mocno awangardowe środki kompozytorskie. To dowód na tp, że autentyczność i niezależność, których wartości często podkreśla w rozmowach, stawia zawsze na pierwszym miejscu.
Wypowiedzi Pendereckiego tworzą w naszych głowach obraz człowieka o rygorystycznym podejściu do siebie, swojej pracy i do świata, wyciszonego, wycofanego, kochającego przede wszystkim kontakt z naturą (jego pasją jest dendrologia, czyli nauka o drzewach) i zdystansowanego. Dlatego jego kompozycje – o ciężkim, mulistym brzmieniu, przepełnione dysonansami i klasterami – stoją w niezłym kontraście do osoby kompozytora. Być może Krzysztof Penderecki o swoim świecie emocjonalnym woli opowiadać muzyką, zamiast tradycyjnymi, werbalnymi środkami?
Jest twórcą trzymającym świat na dystans. Typem obserwatora. Zwykł mawiać, że natura jest jego jedynym miejscem na ziemi. I najchętniej spędzał by czas dzieląc go jedynie na komponowanie i spacery. Ludzi raczej unika. O związkach ze wspomnianą wyżej Piwnicą pod Baranami – którą współtworzył – opowiadał
w rozmowie ze "Zwierciadłem" w 2011 roku. "Te głupawe rozmowy nad tanim winkiem zaczęły mnie nudzić. Dlatego przestałem tam bywać" – powiedział kompozytor. Ale wcześniej w piwnicach – choć innych – bywał częściej. W czasach studenckich słuchał w nich, wraz z przyjaciółmi, zakazanego przez władze jazzu – za co raz nawet zostali spałowani przez milicję. To był jeden z ostatnich momentów, kiedy Krzysztof Penderecki miał kontakt z muzyką popularną – zanim zupełnie zatracił się w klasyce. Dlatego, gdy na horyzoncie pojawiła się propozycja współpracy z Jonnym Greenwoodem (o którym kompozytor mówi per "pan Greenwood"…), wiedzę na temat twórczości muzyka Radiohead Penderecki czerpał… od swojej wnuczki.
Kontrowersyjne dzieła – kontrowersyjne wypowiedzi
Gdy na początku zeszłego roku Krzysztof Penderecki wchodził do loży moskiewskiego teatru Bolszoj, na sali rozległy się gwizdy i krzyki. Okazało się, że polski kompozytor został pomylony z Wladimirem Czurowem, przewodniczącym Centralnej Komisji Wyborczej – panowie są do siebie niezwykle podobni
i większość zgromadzonych w teatrze osób zwyczajnie nie zorientowało się, kim naprawdę jest człowiek
w loży. Cała sytuacja została wyjaśniona, zaskoczony kompozytor przeproszony i dziś można ją opowiadać jako śmieszną anegdotę. Ale…  gdy w gazetach pojawiały się nagłówki "Polski kompozytor wygwizdany
w Moskwie" chyba nikt nie miał wątpliwości, o kogo chodziło. Dlaczego nie budziło to zdziwienia? Bo nazwisko Pendreckiego często budzi spory. I nie zawsze wywołują je jego kompozycje.
Już o samym Greenwoodzie powiedział, że "nie wygląda na kogoś, kto pisał by taką muzykę" (bo jest elegancki i ułożony). Komentarze dotyczące "kolegów po fachu" - muzyków czy kompozytorów, które rzadko – ale jednak – padają z ust kompozytora, często budzą kontrowersje. Jak ten z rozmowy z "Machiną" – że niewykształcony klasycznie człowiek nie jest w stanie napisać dobrego utworu. Wielu czytelnikom (i jak można przypuszczać, także twórcom) ciśnienie wysoko wtedy podskoczyło. Ale Penderecki argumentował tę opinię już znacznie wcześniej,  bo jeszcze w latach 80., gdy mówił, że zanim zacznie się burzyć kanony, trzeba wiedzieć, co się burzy.
W otoczeniu sław
Krzysztof Penderecki w tym roku obchodzi 80. urodziny.  Równo dziesięć lat temu, 70. rocznicę urodzin celebrował w Paryżu na przyjęciu Karla Lagerfelda – niemieckiego projektanta mody, związanego z marką Chanel. Na tej imprezie pojawiła się też małżonka ówczesnego prezydenta Francji, Jaqcuesa Chiraca. Penderecki przyjaźnił się także z Arturem Rubinsteinem, choć temperamentami różnią się niemal skrajnie (Rubinstein słynął wszak z dość rozrywkowego trybu życia). Ale kontaktami ze sławnymi ludźmi kompozytor nie lubi się chwalić.
Za to ten tzw. wielki świat sam do Pendereckiego lgnie. Ot choćby – świat muzyków, bo Jonny Greenwood i Aphex Twin nie byli pierwszymi artystami, którzy twórczością Pendereckiego się inspirowali. Kompozycje Pendereckiego już w latach 60. lansował sam Frank Zappa. Ten wizjoner muzyki o Pendereckim często wspominał w kontekście fascynacji charakterem nowej muzyki europejskiej. Dobrze ją zresztą opisał
w jednym z wywiadów: "W jego twórczości melodyka i akordy mają drugorzędne znaczenie. Chodzi przede wszystkim o wykorzystywanie dużej grupy instrumentów w jednym momencie, co tworzy coś więcej niż harmonię. To tekstura". Z kolei w rozmowie z Humo Spokiem powiedział: "Jeśli chcesz prawdziwie głębokiej bolesnej muzyki, posłuchaj Utrenji Pendereckiego. Tam jest bardzo dużo krzyku i zamieszania,
i dysonujących harmonii", a wspomnianą tu już operę "Diabły z Loudun" umieścił w dziesiątce swoich ulubionych kompozycji. Niestety, Penderecki i Zappa nie mieli okazji współpracować osobiście - wielka szkoda, bo ich wspólne dzieło mogło by przejść do historii. Jednak to, co w kompozycjach Polaka wielbił Zappa, dla innych było przeszkodą – choćby i w jej wykonywaniu. Zdarzały się sytuacje, gdzie na kilka godzin przed koncertami orkiestry odmawiały wystąpienia z utworami Krzysztofa Pendereckiego. Mówiono, że to nie kompozycje, a zbitki dźwięków "niszczących instrumenty" (mówił o tym sam Penderecki
w rozmowie z "Newsweekiem"). Ten twórca, jak mało który współczesny klasyk, budzi ogromne emocje – nawet wśród osób z muzyką klasyczną na co dzień nie związanych.
Mistrz i uczniowie
Jako kompozytor Penderecki jest skłonny do odważnej awangardy i łamania tabu – jako człowiek sprawia wrażenie konserwatysty. A jednak znajduje wspólny język z młodszymi odbiorcami jego twórczości i lubi otwierać się na nowe doświadczenia. Dowodem na to może być chociażby udział na festiwalu Open'er
w Gdyni, gdzie jego utwory z Greenwoodem znalazły się w programowym sąsiedztwie The Kills, Bjork, Bona Ivera czy Justice. Inną, ale równie skuteczną, formą komunikacji z młodymi odbiorcami jest założenie Centrum Muzyki w Lusławicach, które oficjalnie otwarto wiosną tego roku. Nowoczesny budynek z imponującą salą koncertową ma być miejscem spotkań, wymiany twórczych myśli i idei, a główny nacisk
w edukacji młodych twórców Centrum stawia na interpretacje muzyki. Ostatnio w roli wykładowcy Mistrzowskiego Kursu Interpretacji wystąpił tam Zakhar Bron - światowej sławy skrzypek i kompozytor, mający na swoim koncie współpracę z Yehudim Menuhinem, Rostropowiczem czy Igorem Oistrachem. To kolejne dzieło Pendereckiego, które budzi spory, ale którego wartość jest raczej niepodważalna.
Polska świętuje
Z okazji 80. urodzin Krzysztofa Pendereckiego – które on sam będzie spędzał w Warszawie - filharmonie
i opery specjalnie zmieniają i wzbogacają program, chcąc przypomnieć wielkie dzieła tego najsłynniejszego współcześnie polskiego kompozytora. Nie ulega wątpliwości, że nazwisko Pendereckiego w historii rodzimej muzyki klasycznej zapisze się równie wyraźnie, co Szymanowskiego czy Chopina – tyle, że z nieco innych względów. Krzysztof Penderecki swoimi awangardowymi pomysłami, częstą niezgodą na kompromisy ("Nie interesuje mnie czy Pasja będzie oceniona jako tradycyjna, czy awangardowa. Dla mnie jest po prostu autentyczna i to mi wystarczy"  - powiedział kiedyś w wywiadzie dla "Culture.pl") sprawił, że Polska wyraźnie zaznaczyła się na globalnej mapie współczesnej muzyki klasycznej. Dzięki niemu rodzimą twórczość eksperymentatorów zaczął zauważać świat. Sam Penderecki twierdzi, że największym atutem jego kompozycji oraz twórczości Góreckiego i Kilara – nazwisk nie mniej znanych na świecie – jest prawda i emocjonalność, której w czasie, gdy polska awangarda wchodziła "na salony" – w świecie muzyki zachodniej brakowało. Emocjonalności, w rzeczy samej, nie można tu odmówić. Zarówno tej ukrytej między taktami utworów, jak i tej, którą rozbudzają u słuchaczy. A czy dziś, gdy coraz trudniej nas zaskoczyć muzyką, nie jest to jej wielkim atutem?

Źródło

piątek, 22 listopada 2013

Eko produkty

W zdrowym ciele zdrowy duch. Ale ciało to nie tylko ćwiczenia i zdrowe jedzenie. To także skóra, która zajmuje od 1,5 do 2 m² powierzchni naszego ciała. Zatem wszystko co jest w powietrzu, nasze ubrania, chemia różnego rodzaju i kosmetyki mogą korzystnie lub nie wpływać na nasze zdrowie.

Jestem zwolenniczką eko produktów jak często się da. I wiem jednocześnie, że jest wiele powodów, które to utrudniają lub wręcz uniemożliwiają. Kosmetyki, które pochodzą z natury, są ekologiczne i mają biodegradowalne opakowania. Jestem za i bardzo często używam, ale wiele razy musiałam kupić tradycyjny (niestety bardzo chemiczny) odpowiednik ze względu na cenę. Nie chcę narzekać, ale zarobki marne i człowiek czasem MUSI sobie odmówić bio, żeby starczyło do następnej wypłaty. Znam ten ból nad wyraz dobrze. Ale nie o tym.

I żeby nie było to nie reklama, ale coś mnie tak pozytywnie zaskoczyło, że muszę się podzielić tym ze światem.

Jakiś czas temu usłyszałam o Glossybox. Takie małe napomknięcie, ale opakowanie ładne, a w środku przyjemnie wyglądające kosmetyki - niespodzianki. Więc zamówiłam i dla siebie. W pakiecie, bo najtaniej wychodziło. I mogłoby się wydawać, że źle zrobiłam i tracę kasę, ale.... Po zamówieniu można się zalogować i wypełniać ankiety. Dzięki temu poczki stają się z miesiąca na miesiąc coraz bardziej personalne, dopasowane do preferencji zamawiającego. Tak oto dostałam wiele kosmetyków ekologicznych. Duże opakowania lub próbki (choć tych pierwszych więcej). Wiem, że niektórych nigdy bym nie kupiła ze względu na cenę, sugerując się moimi zarobkami. A dzięki zamówieniu poznałam nowe firmy o których do tej pory nie słyszałam. Niektóre problemy się skończyły i znalazłam kosmetyk idealny do mojej skóry (ach te moje uczulenia i alergie). Do tego moja wiedza o rynku ekologicznych kosmetyków nieco ruszyła do przodu. Dawno nie byłam z czegoś tak zadowolona. Dlatego od czasu do czasu będę się dzieliła swoimi odkryciami i spostrzeżeniami. W zdrowej skórze zdrowy duch i tego będę się trzymała.




czwartek, 21 listopada 2013

Staw, stawik stawowy

Tak się oto składa, że uwielbiam uprawianie sportów. I to bardzo wielu. I to bardzo różnych. I to często tych na których się nie znam i nie jestem w nich mistrzem. Ale co tam. Ważne, że się ruszam. I tak oto pojechałam w wyższe partie gór (Beskid niski mam na co dzień, tuż za oknem). A w sumie cała nieprzyjemna przygoda zaczęła się już wcześniej.

Uprawiałam coś a'la triatlon. Po swojemu, czyli nie przestrzegając długości dystansów, a jedynie czas jaki mam na każdy trening. Na przykład pół godziny na bieganie, godzinka na basen, dwadzieścia minut na rower. Albo zupełnie odwrotnie. I tak oto minęło kilka miesięcy, zaczęło się lato, a mój czas ograniczył się do wypadów na basen raz w tygodniu. W ten sposób przeleciał miesiąc czy nawet dwa, kondycja spadła i nagle ten wyjazd. Góry i mega męczarnie, bo tempo narzuciliśmy szaleńcze. Włącznie z bieganiem po górach, a nie tylko wycieczkowym człapaniem w tempie przedszkolaków. I tak oto staw skokowy odmówił posłuszeństwa. Po powrocie bardzo się poprawiło. Lekarz ogólny dał maść i wysłał do domu. Leżeć przez parę dni i przejdzie. Przeszło. A ja oczywiście zamęczyłam nogę i dopiero wtedy poszłam po rozum do głowy czyli do specjalisty. Decyzja: staw skokowy do rehabilitacji, zero sportu do końca roku.

Jak powszechnie wiadomo ruch to hormony szczęścia. Brak ruchu = brak szczęścia. A wtedy 70% kobiet sięga po czekoladę. No i niestety znam to uczucie. Brzuszek rośnie nieproporcjonalnie bardzo do poziomu zadowolenia z pobudzaczy szczęścia. Sport był jednak lepszy. Ale noga odmawia, więc muszę pomyśleć o zamienniku sportu i przede wszystkim słodyczy. Na razie wymyśliłam spacery po lesie. A co dalej? Nie wiem. Może pójdę na basen i pomęczę ręce...


wtorek, 19 listopada 2013

Jesień w górach






Najfajniej w górach jest właśnie jesienią. Słońce nie praży już tak mocno, a śniegu często jeszcze nie ma. Ścieżki są więc łatwe do przejścia i sezonowi turyści powoli się wykruszają. Jest to ten moment w którym możemy odkryć najwięcej przyjemności z obcowania z przyrodą. Wielu osobom wydaje się, że chodzenie po górach to żaden sport. Ja jednak wiem, że może być bardzo męcząco, a zarazem o wiele przyjemniej niż na bieżni czy rowerku w zamkniętej siłowni. Za takimi miejscami bowiem nie przepadam. Pocisz się i patrzy na ciebie tłum ludzi, a ty próbujesz jedynie gapić się w gładką i jednokolorową ścianę. Sport na świeżym powietrzu jest o wiele fajniejszym rozwiązaniem. Przynajmniej dla mnie. Dlatego polecam wam coś dla ciała, a zarazem dla ducha. Prawda, że piękne??!!




Dlatego dzisiejsze wyjście było bardzo przyjemne. Szkoda tylko, że zdrowie średnio dopisuje. Ale o tym następnym razem...