piątek, 28 lutego 2014

"Nie chce mi się..."

Mój dzisiejszy post zaczyna się od cudzysłowu. O ile sama czasem korzystam z tych słów, to dookoła mnie ludzie mówią to dosłownie co chwilę. Każdemu się nie chce i najchętniej rzuciłby wszystko i legł na plaży w jakimś ciepłym kraju. Już mnie to powoli zaczyna drażnić. Marnujemy bowiem takie ilości energii na to przysłowiowe "nie chce mi się...", że aż żal patrzeć. Równie dobrze energię tą możemy spożytkować na coś znacznie lepszego i zdrowszego. 

Ale są jeszcze gorsze rzeczy. Ja powiedziałam śmiało, że również miewam lenia, ale szybko dochodzę do powyższej konkluzji. Nie marnuj energii na marudzenie. Przykład: wczorajsze wczesne popołudnie. Zastanawiałam się czy jechać do pracy autobusem czy na rowerze. Jakoś te 16 km nieco odstraszało, ale w końcu powiedziałam sobie, że nie jestem mięczakiem i olewam "niechcenie". Pojechałam rowerem. A co usłyszałam na miejscu? Milion wymówek, dlaczego inni tego nie robią i że to ja jestem dziwna, że nie mam samochodu i wolę rower. A jak powiedziałam, że do mnie to nie przemawia to zaczął się hejt. I według niektórych to ja jestem zła. Narzucam innym swoje zdanie (jeżdżenie na rowerze jest lepsze niż "nie chce mi się") i ludzie odbiegający od normy (samochód, nadwaga, choroby i jedzenie świństwa) są dziwni i trzeba ich wykluczyć/hejtować/udowodnić (wg mnie bezzasadnie więc się nie przejmuję), że nie mają racji.

A na koniec temat tłustego czwartku. Oczywiście talerz pączków dla kadry. I zdziwko ludzi, że ja ich nie tykam. Mówię, że ja raczej takich rzeczy nie używam, bo po pierwsze nie jem mięsa, a po drugie nigdy nie przepadałam za pączkami i obrzydliwym lukrem/pudrem na wierzchu itd, itp. Komentarz: nie przesadzaj to nie jest mięso i każdy powinien zjeść pączka w taki dzień. 

Niestety tradycją jest smażenie pączków na smalcu (bleee) i dodawanie do nich masła i nie wiadomo czego jeszcze. Jak dla mnie bliżej temu do mięsa niż do warzyw. Dlatego ja zjadłam z rana szejka na obiad nieco makaronu i ogromną porcję sałaty, a popołudniu duuużo różnych owoców. Skusiłam się jedynie na kawę z odrobiną mleka sojowego. Nie widziałam potrzeby zajadania się tymi wszystkimi tłusto czwartkowymi specjałami. Szkoda tylko, że mój zdrowy dzień okazał się tak nie przystępny dla przeciętnego polaka i "nie chce mi się.." było jeszcze głośniejsze i częstsze niż zwykle.

wtorek, 25 lutego 2014

Treningowe śniadanie

Przez pewien czas unikałam szejków. Podobnie zresztą jak bananów, ponieważ bardzo mi się przejadły. Z dnia na dzień bowiem pomyślałam, że witarianizm to idealna rzecz dla mnie. Podleczy mnie tam, gdzie trzeba i już. Ale przyzwyczajenia do gotowanych obiadów mam tak silne, że nie wytrwałam zbyt długo na 100 % surowym. Wiele mi jednak zostało z tamtego okresu i jem dużo surowych i zdrowych rzeczy. Ostatnio wróciłam do robienia szejków na śniadanie. Przed porannym bieganiem muszę zjeść coś energetycznego, sycącego i jednocześnie lekkiego. Dzięki mojej miksturze nie mam kolek jak biegnę i nie czuję się głodna, a co najważniejsze zmęczona. Energia z rana jest kosmiczna. Polecam każdemu.

Składniki:
ok. 200 ml wody
garść lub dwie świeżego szpinaku (może być inne zielsko)
3 banany
garść truskawek/malin/jagód/gruszka/jabłko (cokolwiek lubicie)
łyżka kakao
łyżka zmielonego siemienia

A oto jak to przygotować:
Do sporego naczynia wlewamy wodę. Ja mam pojemnik, który kupiłam razem z blenderem. Jest od razy miarka (max 700 ml). Do wody wkładamy szpinak lub inne zielsko i robimy gładką "zupę".

Dopiero wtedy dokładamy owoce i również blendujemy. Na koniec dodajemy siemie i kakao. Dokładnie mieszamy blenderem i voila.

Wodę używam w zależności jaką konsystencję chcę uzyskać. Mniej wodu - "papka". Więcej - "zupa".


A na koniec mała refleksja. Kto widział w internecie/gazecie piękne zdjęcia kolorowych szejków? O takie na przykład:






No to niestety mój taki piękny z mlekiem i z photoshopa nie jest. Wygląda jak nie powiem co, ale smak ma nieziemski i na pewno jest zdrowy. I zrobiłam zdjęcia. Większość już wychlałam, ale coś ocalał.



niedziela, 23 lutego 2014

Diet coaching

Nie od dziś wiadomo, że przytyć jest łatwo, a utrzymać wagę i schudnąć zdecydowanie trudniej. Z pomocą przychodzą nam zatem specjaliści, którzy w ostatnim numerze "Coaching" opisali kilka wskazówek dla odchudzających się.

"Warto na początku zwrócić uwagę, a jaki sposób myśli o zmianie stylu życia. Zapytać siebie, czy naprawdę chcę, czy też muszę zmienić dotychczasowy tryb życia. Słowa są tutaj kluczowe. Odchudzanie rozpocznij od zastanowienia się:

JAK JEM? JAK ŻYJĘ?
Zapisz na kartce: ile razy dziennie jadłeś/aś, co i w jakich godzinach, i zobacz, co dzięki temu odkrywasz. Jaki styl życia prowadzisz: czy uprawiasz jakiś sport, jeżeli tak - ile razy w tygodniu?
- Wiedząc, że sukces w odchudzaniu w znacznym stopniu zależy od regularności posiłków oraz aktywności fizycznej, zastanów się, do czego dążysz. Jaki byłby idealny model twojego nowego aktywnego życia?
- Zmianę zacznij od małych kroków - w każdym tygodniu wprowadź jeden rytuał - coś nowego, z czego będziesz dumna/y. Nagradzaj się! To twoje osiągnięcia!

Bardzo ważne są emocje, które towarzyszą nam podczas jedzenia. Na jeden tydzień stań się obserwatorem swoich emocji: W JAKICH SYTUACJACH JESZ? Czy jesz, kiedy jesteś zły/a, kiedy jest ci smutno, kiedy jesteś nieszczęśliwy/a, kiedy coś ci się nie udało? Co odkrywasz, odpowiadając na te pytania?

CZY JEDZENIE JEST DLA CIEBIE FORMĄ NAGRODY i czy sprawia ci radość? Jeżeli twoja odpowiedź brzmi "tak", wypisz pięć rzeczy, które sprawiają ci w życiu przyjemność, i wybierz tę, która może zastąpić ci jedzenie w chwilach, gdy potrzebujesz zmienić negatywne emocje.

CO JEST TWOIM CELEM - do czego dążysz? Ważne, żeby sformułować cel jak najbardziej konkretnie, by był to cel pozytywny i w czasie teraźniejszym, np: "Jem pięć razy dziennie zdrowe posiłki, trzy razy w tygodniu biegam. Na koniec wakacji znowu noszę moje ulubione spodnie". Unikaj wyznaczonych celów w kilogramach. Dowiedziono, że jeżeli do wyznaczonej daty nie osiągniemy oznaczonej liczby kilogramów, motywacja drastycznie spada. Wyznaczaj cele dotyczące zachowań

PRZEJDŹ DO DZIAŁANIA - jaki będzie twój pierwszy krok?"

Powodzenia!

Na spontanie

Kurcze no!

Witam wszystkich znowu po przerwie.

Ja to chyba powinnam pisać na spontanie, bo jak tylko coś sobie zaplanuję, że napiszę, to jakoś nie wychodzi. Odłączyli wam kiedyś internet? Mnie tak. Jak człowiek nie dostanie rachunku to nie zapłaci. A jak nie zapłaci to mu odcinają. Tylko człowiek chętny jest do płacenia, a rachunku niet i już. I czyja to wina? No nie ważne. Internet za to znów jest i ja znów mogę pisać. Choć dziś ewidentnie mi się nie chce. Zmęczyłam się mocno. Dotleniłam organizm i doładowałam dużo jak na luty witaminy D ze słoneczka. Cztery godziny łażenia po górach w pełnym słońcu. Dawno tak nie było. Dużo za to bydła niestety. W szpilach wjeżdżają kolejką i w schronisku brylują. Makijaż i fryzura nienaganne. A ja? Poszarpana, do kolan z błota, w wielkich brudnych buciorach. Ale ja i tak czuję się fantastycznie z moją czerwoną twarzą, ledwo posmarowaną kremem. I biegaczy dużo w tym wszystkim. Pozazdrościć formy można. Ale jak nogi odpoczną to jutro może też uda się pobiegać.

A wracając do tematu brylujących... Kilka moich refleksji na temat naszego społeczeństwa. Weszliśmy do pierwszego schroniska (potem szliśmy jeszcze na jeden szczyt i zaliczyliśmy drugie schronisko) i dużo bydła popijało piwko, jadło gulasze i mega tłusty bigos. Na deser szarlotka lub sernik posypany toną pudru i kolorowe napoje. My usiedliśmy z boku i zaczęła się obserwacja. Zjedliśmy po kanapce, ciśnienie złagodziliśmy kawą parzuchą i chwilę patrzyliśmy na ludzi wchodzących i podchodzących do kasy. Po pierwsze prawie nikt nie był brudny z błota, czyli musieli jechać kolejką. Po drugie ci brudni nie byli bardzo zadyszani. Pewnie wchodzili pół dnia, żeby się przypadkiem nie zmęczyć, bo to takie straszne. No i ta rewia mody. Buty na obcasie/koturnie to norma. Mało ubrań sportowych i niestety mało rzeczy wygodnych! A jak już ktoś się zaopatrzył w dresowe czy turystyczne ubrania to wszystko funkiel nówki na pewno rzadko używane. Dalej było tylko gorzej. Pijany facet szedł mega zygzakiem i wpadł na ścianę...

Konkluzja: Już wiem, czemu jesteśmy najszybciej przybierającym na wadze krajem europy. Już wiem, czemu polskie dzieci są najgrubsze. Każdy mówi o ruchu, ale ja widzę jedynie PSEUDO ruch. Najważniejszy jest nienaganny wygląd, a nie wydolność. Ten trend jest przerażający. A potem zawał za zawałem i kupa kasy na leczenie. Sama również powinnam więcej ćwiczyć, bo wiem, że mi kondycja siadła. Ale jednak coś robię i staram się poważnie do tego podchodzić. I zamiast fast foodu wróciłam do domu i ugotowałam zdrowy obiad. Da się? No da się. Więc o co chodzi???!!!

czwartek, 20 lutego 2014

Wzięło mnie

No sport to zdrowie. Tak wiadomo. Zdrowe jedzenie też. No wiadomo. Ale dopiero jakiś czas temu uświadomiłam sobie, jakie to jest ważne razem. Dopiero kiedy usłyszałam słowo: "holistyczny" dotarło do mnie to wszystko. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, że skoro chcę schudnąć i chcę być zdrowa wszystko musi dziać się jednocześnie. Ważny jest też odpoczynek, oczyszczanie ciała i wiele innych rzeczy. I moje: "Chcę schudnąć pięć kilo" nabiera realnych kształtów. Dwa tygodnie (z mniejszymi i większymi odstępstwami) stosuję coś ala dietę. Muszę jeszcze nad tym popracować. Do tego od 10 dni regularnie ćwiczę. I nie udaję, że coś robię tylko naprawdę treninguję :D Na początku mi się nie chce. Po treningu chce mi się więcej. Uwielbiam to uczucie!

Myśląc o holistycznym podejściu przypomniało mi się jak trzy lata temu "wchodziłam" w temat zdrowego życia, sportu nie tylko rekreacyjnie i braku mięsa w diecie. Pierwszy raz stosowałam dietę dr Dąbrowskiej, pierwszy raz ćwiczyłam 3-6 razy w tygodniu czyli regularnie. Pierwszy raz poczułam się zdrowa i schudłam 8 kilo. Był to dla mnie przełom, który dopiero dziś rozumiem w pełni. Albo jedynie w 90 procentach.

Wiem natomiast, że swoją wiedzą mogę podzielić się z innymi. I to będę czyniła. A na pierwszy ogień tekst stricte na temat z najnowszego numeru "Coaching". No tak, jakby czytali w moich myślach. Dlatego zapraszam jutro na trening... głowy, aby ciało też się dobrze miało.

wtorek, 18 lutego 2014

2000 kcal

Nie cierpię szufladkowania. Drażni mnie to pod wieloma względami. Czemu wegetarianie to niby "oszołomy"? O weganach to już się nawet nie mówi. Czemu patrzą na ciebie z pod byka jak jedziesz do pracy rowerem i nie posiadasz samochodu? Czemu szufladkują i opisują ludzi nie znając ich osobiście?




Hmmm... Czasem opisując społeczeństwo robi się pewne skróty, wyciąga się średnią. Ale nie jest to do końca dobre. Weźmy dziś pod uwagę to co jemy. Na opakowaniach żywności producenci mają obowiązek umieszczać nie tylko skład, ale i wartość kaloryczną danego produktu. Piszą też często ile to jest procent RDA czy dziennego zapotrzebowania. Za takowe przyjmują 2000 kcal dla dorosłej osoby. Tylko jest jeden mały problem. Mężczyźni i kobiety potrzebują zupełnie innej ilości kalorii. O dzieciach to już nawet się nie wspomina. Poza tym w zależności od wieku, wagi, wzrostu, trybu życia i ambicji schudnę/przytyję (dla chudzielców z niedowagą) te kalorię są bardzo różne. No i niby taka dorosła kobieta mniej więcej w moim wieku ma jeść 2000. A ja wam powiem, że to bujda. Można to obliczyć (choć nie wiem jak dokładnie).

Wzór dla kobiet: 655 + (9,6 x waga ciała) + (1,8 x wzrost w cm) - (4,7 x wiek)

Potem należy to pomnożyć.
1,2 siedzący tryb życia
1,375 lekka aktywność - 2 razy w tygodniu
1,5 średnia aktywność - 4 razy w tygodniu
1,7 duża aktywność - 6 razy w tygodniu

Mnie wyszło: 1406,4
I teraz zamierzam ćwiczyć nie mniej niż 4 razy w tygodniu (czasem 5 lub 6 jak warunki ku temu będą odpowiednie) czyli ogólny wynik: 2109,6. Przy lżejszej aktywności: 1933,8. Przy większej: 2390,88.

 Ja chcę schudnąć, więc staram się nie przekraczać 1800 kcal.

No to się te cyferki pozmieniały.Czyli nie szufladkujcie się. To nie ma sensu!

A co u facetów?

66,47 + (13,7 x waga ciała) + (5,0 x wzrost w cm) - (6,76 x wiek)
a potem mnożymy. I co wyszło?

poniedziałek, 17 lutego 2014

Marnowanie jedzenia

Wydaje mi się, że już kiedyś o tym pisałam. Ale temat rzeka zawsze powróci jak bumerang, dlatego dziś kilka słów na temat moich obserwacji polaków.

Zacząć trzeba od tego, że nie mieszkam sama, widzę nie tylko moją zawartość lodówki/talerza. Po drugie kilka przeprowadzek dało mi ogląd na ludzi w różnym wieku i z różnym podejściem do życia, w tym do jedzenia. Jedno prawie nigdy się nie zmienia. Wszyscy marnują pewną część tego co kupią. Bo jedzenie niby drogie w Polsce, ale ogólnie dostępne i kupujemy je na potęgę. Ja też nie jestem bez winy. Zdarza mi się coś wywalić, ale ogólnie staram się nie marnować nie tylko moich pieniędzy, ale i zasobów naszej planety, dzięki którym my możemy żyć.

Jak widzę jest kilka typów zakupowiczów. Mało kto robi konkretną listę. A jak nie robimy listy to do koszyka ląduje to na co mamy nagle w sklepie ogromną ochotę jak jesteśmy głodni i to co wydaje nam się konieczne. Potem produkty z promocji. I tu często (mnie również) zdarzają się problemy. Hasło głosi: "Kup dwie sałaty w cenie jednej". No to bierzemy. A potem jedna sałata marnieje i ląduje w koszu. Mnie się taki przykład nie zdarza, bo sałatę mam na jedno, dwa posiedzenia, ale nie raz coś się popsuło w mojej lodówce. Często też pod wpływem reklamy kupujemy produkty na które nie mamy ochoty i w ostatecznym rozrachunku nie jemy ich. Przykłady można tu mnożyć, ale nie o to chodzie.

Refleksja przyszła nagle i doznałam olśnienia. DIETA. Na diecie je się konkretne rzeczy w konkretnych ilościach. Do tego przygotowujemy listę czasem z dokładną wagą produktów i kupujemy jedynie według niej. Co mogę powiedzieć po pierwszym tygodniu diety? Nic nie wyrzuciłam. Nic! Nawet chleba zabrakło. Ja jem go mało, ale domownicy ogólnie dużo. Nie dokupiłam. Dzięki temu naprawdę wiem, co jem i nie wywalam. Przygotowywanie tych list jest nieco męczące, ale poza tym naprawdę to nieźle działa. I jak widzę, ile ludzie marnują jedzenia to mam motywację, żeby jednak nie podążać za nimi. Wszystkim polecam refleksję dotycząca jedzenia i własnej, domowej lodówki.

niedziela, 16 lutego 2014

Ćwiczyć każdy może

W poprzednim sezonie miałam kontuzję. Mało biegałam czy jeździłam na rowerze. Dodatkowo zmieniłam go na inny. Nagle z miejskiego przesiadłam się na górala. Nie tylko z napisem "górski", ale z osprzętem do prawdziwej jazdy w terenie. I do tego męska rama. Poważna sprawa, dlatego bałam się na nim jeździć. Kilka razy spróbowałam, a potem cieszyłam się, że jest na tyle zimno, że wsiadam w autobus i nie muszę dotykać roweru. Teraz jednak czas ruszyć go ponownie. Wyjęłam, obejrzałam i ruszyłam. Było ciepło (około 8 stopni), dlatego jazda to czysta przyjemność. 45 minut na przemian w górę i w dół po bardzo różnym terenie. Cudo! Aż się rozmarzyłam. Jutro też idę pojeździć:)

Ale chciałam napisać coś zupełnie innego. Takie mam ostatnio refleksje na różne tematy. Teraz naszło mnie na sport. Parę lat temu wyprowadziłam się z rodzinnego miasta. Jakoś nie podobało mi się tam za bardzo i nie widziałam dla siebie perspektyw. Pokochałam góry i Beskid niski jest jak dla mnie świetnym miejscem. Miast sporo, a góry i lasy mimo to na wyciągnięcie ręki. Władze wygospodarowały nieco kasy na ścieżki rowerowe i tereny rekreacyjne. Jest gdzie jeździć, jest gdzie biegać. Rozpisuję się nie bez przyczyny na ten temat. Znam różne miasta, gdzie są tereny, do aktywnego spędzania czasu. Ale są one martwe. 80% zainwestowanych środków marnuje się w tragiczny sposób. Polskie społeczeństwo nie jest nauczone ruchu i bardzo nad tym ubolewam. O ile moda na sport dosięgnęła młodych to nasi rodzice i dziadkowie w większości dogorywają w wolnym czasie na kanapie przed telewizorem czy wśród znajomych przy torcie, golonce i alkoholu.Ble.

Ale, ale. Powyższe to wstęp do pozytywnych rzeczy o których chcę napisać. Mam nadzieję, że więcej jest takich wyjątkowych miast/dzielnic jak moje obecne. Zagospodarowane tereny nie marnują się tu za często. I może nie jest idealnie, ale cieszy mnie to co widzę. Dzisiaj.... no ja miałam mega szybki spacer 60 minut, a potem rower 45 minut. I przez ten czas byłam w kilku miejscach w mieście i widziałam tak wielu aktywnych ludzi. Rowery dookoła. Do tego biegacze! Tak wielu biegaczy, że oczy z orbit wychodzą. A ile dziadków! Nordic walking pełną gębą. I to całymi stadami. Pewnie jakbym poszła dalej w las i na jakiś górski szlak (jak dwa tygodnie temu) to znów bym spotkała całe stada z kijami. Czasem zdarza mi się w tygodniu z samego rana choćby o 7 iść do lasu i biegać. Jak mroźno to raczej pusto, ale jak się zbliży słupek do zera to dużo ludzi wychodzi. Pobiegać, pochodzić trochę. No i jeździć po górach.

Trzeba się jedynie zorganizować. I po kilku razach wszystko wiadomo. Wtedy nie ma już wymówek.

A ja niestety szybko się nudzę, dlatego co jakiś czas zmieniam ćwiczenia. Ostatnio postanowiłam robić pompki. Ale jako=kobieta uważająca na ręce (w końcu to moje narzędzie pracy) nie mam zbyt dużych i silnych mięśni. Dlatego zaczęłam od podstaw. Okazałam się mega słabeuszem, czyli damskie lajtowe pompki na pierwszy ogień. Męczarnia. Po tygodniu widzę progres, więc idę ćwiczyć dalej. Może w marcu uda mi się przejść na męskie. A jutro rower i.... no muszę coś nowego skombinować. Co myślicie o ćwiczeniach Ewy Chodakowskiej? To naprawdę daje takie rezultaty po miesiącu?

BTW ćwiczyć każdy może! Chęci, chęci i jeszcze raz chęci. A potem dobra organizacja czasu i luzik. To znaczy nie luzik, tylko męczarnia. Ale jaka przyjemna... No to idę popompować :D

sobota, 15 lutego 2014

Refleksja

Znów miało być o czymś innym. Jednak moja podróż do Czech natchnęła mnie wielokierunkowo.

Po pierwsze drogi i ich stan. Według mnie w Polsce są trzy rodzaje dróg. Te w budowie czy też właśnie oddawane do użytku są całkiem niezłe. Bez dziur i kolein, szerokie, piękne i pożądane przez nas. Następnie są drogi nieco już wyjeżdżone, trochę połatane i z koleinami, czyli codzienność. Jest jeszcze kategoria pod tytułem: "Katastrofa". Jest ich niestety sporo w naszym pięknym kraju. Ja mam sporo w pobliżu. Zawieszenie wytrzymuje jedynie kilka miesięcy. Ilość dziur jest zatrważająca. Nawet nie da się ich ominąć, bo wjeżdża się w kolejne. Rzadko kiedy są remontowane i nie wiem jakim cudem wypadki są tam rzadkością (przynajmniej w pobliży mojego domu). Po kilku rozmowach z mundurówką dowiedziałam się, że w Europie przodujemy, jeżeli chodzi o wymianę i naprawę zawieszenia. Części dostępne od ręki i każdy mechanik zna się na tym rewelacyjnie. W innych krajach nie do pomyślenia.

A teraz refleksja z Czech. Jechałam kilkanaście kilometrów samochodem. Hmmm, jeszcze nie tak. Jechałam pociągiem 145 km z czeskiego Cieszyna. A potem dopiero samochodem, czyli przemierzyłam 1/4 sąsiedniego kraju. Widziałam autostrady, obwodnice, drogi miejskie i wiejskie. Mają tam trzy kategorie dróg według prawa. Ta najgorsza u nich jest lepsza, niż średnia u nas. Nawet jak dziury załatane, to jakoś tak równo. Jedziesz i nie czujesz nierówności. Tylko jak spoglądałam do przodu to widziałam kwadraty, czyli miejsca wylewania nowego asfaltu do dziury. Zero kolein. Zero czegokolwiek. Po prostu nie mogłam uwierzyć!

Druga refleksja to pociąg. U nas IC i EC to drogie rzeczy nie dla przeciętniaków. Niby ładne, ale ceny z kosmosu. Do tego przejazd przez granicę to dodatkowa mega kasa. Dlatego my się jak zwykle przeszłyśmy przez granicę. Kilkanaście minut i z polskiego dworca przechodzę na czeski. I mnie i koleżance spacer dobrze zrobił. Nasze portfele też się ucieszyły. Na dworcu Pani wszystko zrozumiała po polsku. W końcu to teren przygraniczny, więc nie ma co się jeszcze cieszyć. Ale bilety to jedynie 22 złote po przeliczeniu. U nas taki odcinek kosztuje 3 razy tyle. Wiem, bo jeżdżę ze śląska do stolycy. A pociąg jak marzenie. Czysty, pachnący, ubikacja jak należy. I konduktor mówiący w dwóch językach. A dla anglojęzycznych zapowiadanie po czesku i angielsku oraz wyświetlacze. Też czeskie i angielskie. Czułyśmy się jak w raju. Aż żal było wracać.

A na koniec wisienka na torcie. Zarówno mnie jak i moich znajomych bardzo denerwuje, jak ludzie palą opony i inne wstrętne śmieci w domowych piecach. Kopci to na czarno, nic nie widać, smród nie do zniesienia. Astma się szerzy i pewnie rak płuc też już niedaleko. Dlatego cieszy mnie, że za kilka lat nie będzie takich kretyńskich piecy, do których wrzuci się wszystko i nie myśli się o duszących się dzieciach na podwórku. Co na to Czechy? Już mają zakaz i powiem szczerze, że jak wysiadłyśmy z pociągu to powietrze było tak czyste i świeże, że aż mnie zatkało. Gorzej jednak było po powrocie. Wysiadka w Cieszynie i makabra. Ja kaszlałam 15 minut. Nie mogłam nic mówić, bo znów się zaczynałam dusić. Okropne uczucie i wiem jak się mają na co dzień astmatycy. Nikomu tego nie życzę.

Wiem, wiem, że u nas też nie wszystko jest do dupy. Wiem, że u nich też nie wszystko jest wspaniale. Ale wiem, że pociąg może jechać szybko i sprawnie, drogi mogą być dobrze połatane i czyste powietrze w środku europy jest możliwe. Wiem! Po prostu martwi mnie to, że jest inaczej, niż mogłoby być. Dlatego bierzmy przykład z Pepików i innych krajów.

piątek, 7 lutego 2014

Miałam pisać...

Miałam pisać o marnowaniu jedzenia. A tu kurcze nie mam siły i wyjeżdżam. Za gramanicę, więc niby daleko, ale nie tak znów daleko. Do naszej stolycy mam dwa razy tyle. A energia znikoma, bo człowiek zapracowany tworzeniem diety, zakupami do niej i przygotowywaniem. A potem jeszcze trzeba lecieć do pracy. Ale nic to. Wszystko nadrobię w przyszłym tygodniu. Miłego weekendu!

środa, 5 lutego 2014

Dietetyk

"Chcesz się odchudzać? Kup sobie profesjonalną dietę". "Nie umiesz schudnąć, idź do dietetyka". No i jeszcze: "zapisz się do jakiejś grupy, poradzą Ci co jeść".

A ja zbojkotowałam płacenie i postanowiłam robić to sama. To znaczy przejść na dietę, którą w końcu wyliczę. Żeby schudnąć te zbędne 5 kilo, które niestety nie wygląda najlepiej. I w sumie dużo czasu spędzam przed komputerem z kalkulatorami. Tylko jest jeden problem. Nie mam takiego wykształcenia, które dałoby mi szansę szybko się z tym uporać. I męczę się. Bo ja nie jestem standardem, czyli dużo mięcha popijane mlekiem. I dlatego zaczęłam rozkminiać temat z innej strony: a może znaleźć dietetyka, który zna się na dietach wegetariańskich (i wegańskich). Ale nie taki, który robi to przy okazji zajadania się mięsem tylko taki z prawdziwego zdarzenia. No bo jak ktoś na przykład nie ćwiczący ma uczyć sportu. No w sumie mogę się zgodzić, że ktoś je mięso i mówi mi o jego braku w diecie. Mimo to wymagam od niego więcej niż od przeciętnego dietetyka. Powiedźmy, że uczył się w tym zakresie bardzo konkretnie. Może robił badania na ten temat. Może pracuje na uczelni i nadal coś robi w tym zakresie. W każdym razie ma o tym pojęcie nie takie, jakie ja mam. Powierzchowne i jedynie z internetu. Skoro ja już coś wiem, to chcę osobę dużo mądrzejsza ode mnie w tej dziedzinie. Tylko skąd?

No i tak oto obawiam się iść do kogokolwiek. Wiem jak wyglądają studia i jak ludzie to olewają. Potem z małą wiedzą wychodzą do ludzi i klops. W dodatku nie zarabiam kokosów i obawiam się, że u specjalisty może być za drogo dla mnie. W tym celu wolałabym jedynie kilka wizyt, ale u kogoś dobrego. Dlatego moja prośba do każdej osoby, która to przeczyta. Albo ktoś z waszego otoczenia coś wie i mi pomoże. Poproszę o kontakt u osoby, którą uważacie za takowego specjalistę. Wykształconego dietetyka zajmującego się bardzo na poważnie co najmniej wegetarianizmem (choć wolałabym weganizmem). Wszystkim serdecznie dziękuję i oczywiście życzę zdrówka :)

poniedziałek, 3 lutego 2014

Światowy Dzień Raka

Wiedzieliście, że dziś obchodzimy Światowy Dzień Raka? Ja też nie. Google mi podpowiedziały. I refleksja mnie naszła. Muszę to napisać. MUSZĘ.

Jest tyle alternatywnych metod leczenia. Tyle sposobów, które nie wyrządzają organizmowi krzywdy dodatkowo go lecząc. A ludziom wydaje się, że jedynym remedium jest pigułka, cała ta chemia i jeszcze dodatkowo naświetlanie. A inne choroby? To samo. Z każdej strony słyszymy, że pigułka pomoże na wszystko. I te reklamy. Powinni ich zabronić.

Zawsze dużo jeździłam. Do pracy, do szkoły, na studia, a nie na wycieczki. Choć to też. W każdym bądź razie teraz w małym busie radio słychać z każdej strony, a kierowcy mają swoją ulubioną stację. Niektóre fajne, inne tragiczne. I ciągle te reklamy leków. Ale poza tym obiło mi się o uszy stwierdzeni, że "30 minut ruchu dziennie". Jakiś poradnik czy coś. Ponieważ często czytam, nie bardzo słucham tego chłamu z głośników. A tu nagle słyszę o umiarkowanym, regularnym sporcie i aż mnie zatkało. Nie wiem co to było, ale powinni to częściej ludziom puszczać. Kurcze, dlaczego WF jest taką katorgą dla młodych ludzi. Dlaczego durni rodzice załatwiają im zwolnienia z tak ważnych zajęć. Bez ruchu głowa nie pracuje, a klasówkę trzeba napisać. Za moich czasów nawet najwięksi kujoni ćwiczyli i się starali. Wiadomo, że bywało różnie. Niektóre ćwiczenia czy sporty wykonywało się pod przymusem. Inne sprawiały radość. Ale robiło się to, nie narzekało i przede wszystkim nie szło do lekarza po świstek. Jak zdałam na studia, to oczywiście WF był od samego początku. Można było wybrać między halą i basenem. Ja wybrałam to drugie. Od zawsze pływałam. Jak tylko zrobiłam kilka pierwszych kroków to wysłali mnie na basen. Podtopiło mnie parę razy i boję się głębokiej wody, ale zamiast zwolnienia nabrałam motywacji, żeby pływać nie tylko przy brzegu. Jedynie nie odważyłam się skakać z wysokości. Może kiedyś mi się uda. Wolę pokonywać swoje słabości niż je budować jak dzisiejsi nastolatkowie.

A co z tym rakiem? No środowisko mamy fatalne. Kominy fabryk, transport, domy w których palą opony, chemia we wszystkim. Wiem, że cudu tu nie zdziałamy. Ale na ile się da powinniśmy to ograniczać. I do tego zdrowe jedzenie i ruch. A poza tym reset systemu, czyli praca nad swoimi emocjami i stresem. Może nie uchroni nas to na 100 procent, ale zawsze jest szansa, że na 99. Co roku w Polsce na raka piersi umiera 5 000 kobiet. No, a ile przeżywa, ale w opłakanym stanie? Takie osoby nie zawsze mają motywację by żyć dalej. W konsekwencji nawrót choroby jest ogromnie powszechny. A podobno rak to nie wyrok. Medycyna jest tak świetna i tak się rozwija, że nas wyleczy. Mhm. Bujda na resorach.

A tu lista najlepiej rokujących:
rak skóry
rak tarczycy
rak jąder
rak piersi

Ja bym jednak wolała tego nie mieć. A palacze? Podobno mają ponad 50 procent więcej szans na raka. I jest to rak nieuleczalny. I po co to robić? Śmierdzi to to i nic do życia nie wnosi. A rak jelita grubego? W stanach zmarło w zeszłym roku ponad 50 000 ludzi. Zmieniając dietę mogliby w większości żyć.

Uważam, że w takim szczególnym dniu jak dziś, ludziom powinno się mówić jak zapobiegać, a nie jak leczyć. Dużo lepszą sprawą jest zdrowa dieta, ruch i umysł, który dąży do rozwoju i oczyszczenia. I tego się będę trzymała. Szkoda, że człowiek nie rodzi się tak mądry. Ale skoro dorosłam do tego, to moje dążenia mają szansę zapobiec rakowi.



źródło 1.
źródło 2.
źródło 3.

Nie chce mi się...

Obiecałam sobie, że będę publikowała minimum pięć postów w tygodniu. Dla jedynych to dużo, dla innych mało. Dla mnie w sam raz. Pochłania to bowiem część moich poranków. W tym momencie wolę poświęcić ten czas na ćwiczenie i zorganizowanie w domu (nie tylko dla mnie) jeszcze zdrowszej diety, niż zwiększenie mojej blogowej pisaniny. Choć bardzo bym chciała, to zdrowie moich najbliższych i moje jest ważniejsze niż jeden dodatkowy post. Mam nadzieję, że nikt się za to nie obrazi. Bo lubię pisać i miło mi kiedy czytacie, ale doba ma niestety tylko 24 h.

Tak poza tym to ostatnio dużo się napracowały moje nogi. A potem głowa. I czuję pewne drobne zmęczenie, które nastąpiło po zwyżce energii. I jakoś średnio chce mi się czytać mądre i trudne artykuły i potem pisać mądre rzecz. Więc zrobiłam sobie dzień lenia. To znaczy lenia od pracy zawodowej i czytania mądrych rzeczy. Ubrałam buty i wyruszyłam w góry. Nie chciałam iść sama i udało się.

I mała refleksja na ten temat. W tygodniu baaardzo mało ludzi coś robi dla swojego zdrowia. Jedynie zapaleńcy, którzy biegają po niezłych stromiznach, albo postrzeleńcy zjeżdżający z tych stromizn na rowerach. W czwartek było takich kilku. Można policzyć na palcach jednej ręki. A my źle skręciliśmy i moje durne "chodźmy w prawo" dało nam mega górę i wycisk ponad siły wieeeelu. W niedzielę już nie popełniłam tego błędu.

Wczoraj Było zupełnie inaczej. Góry mają to do siebie, że na (prawie) każdy szczyt można dojść z różnych stron i różnymi szlakami. Są takie dla leni lub bez kondycji, dla starszych i dla młodszych, dla wyczynowców i kanapowców. W niedzielę chodzi dużo rodzin z małymi dziećmi i staruszkowie. No i zapaleńcy, a od czasu do czasu kanapowcy. Pocieszające jest, że tak wiele osób się rusza raz w tygodniu, czy raz w miesiącu. Ale wiem po sobie, że to nie wystarcza. TO JEST ZA MAŁO.

Miałam wczoraj dyskusję na ten temat. Człowiek pracuje w biurze 40 h/tydzień. Dojeżdża, więc go nie ma w domu kolejnych 5h. A jak są korku to nawet 8-10h na tydzień spędza w samochodzie. Czyli wychodzi z domu o 8 i wracam powiedzmy o 18. Zmęczony i głodny ma jeszcze kilka rzeczy do zrobienia i na ćwiczenia nie ma czasu. Rano ciężko wstać do pracy, a co do tego obudzić się pół godziny wcześniej i się poruszać. I ja taką osobę rozumiem. Sama styczeń miałam ciężki. Odkąd zachorowałam na ospę prawie trzy tygodnie ledwo się ruszałam. Nie dość, że byłam osłabiona przez kilka pierwszych dni to jeszcze to nie wychodzenie z domu. No koszmar. I teraz czuję zmęczenie.




I moja konkluzja. Oczywiście na mój temat. Widzę, że nie jest ze mną tak najgorzej. Mam dni, a nawet tygodnie, kiedy ruszam się ledwo co. Wiem, że powinnam intensywnie ćwiczyć trzy razy w tygodniu. Nie zawsze tak się jednak dzieje. A mimo wszystko mam lepszą kondycję, niż większość osób z którymi mam kontakt. Znajomi, rodzina, ludzie z pracy. To nie jest jednak fakt, który ma mi pomóc spocząć na laurach. Narzekam na swoją wagę, sylwetkę, kondycję. No narzekam i muszę ćwiczyć i się ruszać. W dodatku to jest maga ważne dla zdrowia. A poza tym te widoki. Wchodząc przypomniałam sobie, że mam telefon i cyknęłam kilka fotek. Jakaś dziwna plama zaatakowała mi telefon, ale ja się nią nie przejmuję. Na tą górę po lewej weszliśmy. A potem się zgubiliśmy i wylądowaliśmy pod kolejką. Ale w końcu trafiliśmy na właściwy szlak:) A co najważniejsze to na górze byliśmy cali mokrzy. Mięśnie się napracowały. Sport to nie tylko zamknięta siłownia z grzybem w klimatyzacji.

sobota, 1 lutego 2014

cytryna

Ekologiczne cytryny spożywane regularnie potrafią nieźle oczyścić organizm. Nieekologiczne też, ale mniej i wolniej pewnie. Nie chce tu prawić epopei, dlatego wpis nie będzie długi, ale konkretny.

Sama nie zawsze mam na nią czas czy po prostu nie mam ochoty poczuć jej kwaśnego smaku. Bynajmniej zasypywanie jej toną cukru nie pomoże. Uważam, że może jedynie zaszkodzić. Ale staram się kilka razy w tygodniu wycisnąć pół cytryny. Jak jest naprawdę mała to całą (jak choćby dziś) i zalewam to wodą. 200 czasem 300 ml. Piję powoli przez 30-60 minut. Zaraz po wstaniu z łóżka rano.

Oczyszcza nasze narządy wewnętrzne. Podobno leczy choroby dróg moczowych i jest alternatywą dla cytrynianu potasu podawanego wielu pacjentom. Ja nie musiałam brać, więc nie wiem. Dodatkowo działa pożądanie na trądzik. Organizm się oczyszcza, wydala (również) przez skórę złogi, a po pewnym czasie to ustrojstwo znika z naszej twarzy. A ponieważ ja przy najmniejszej chemii mam zaraz pryszcze to wiem, że oczyszczanie działa rewelacyjnie na cerę. No i to nieszczęsne pH. Wiele osób uważa, że w kwaśnym środowisku rozwijają się choroby. Aby ich uniknąć należy je neutralizować. I o dziwo cytrusy robią to idealnie.

Można by tak było pisać i pisać. Zamiast tego ja idę dokończyć picie mojej wody z cytryną i każdemu polecam to samo z rana :)
Zdrówko!