czwartek, 21 listopada 2013

Staw, stawik stawowy

Tak się oto składa, że uwielbiam uprawianie sportów. I to bardzo wielu. I to bardzo różnych. I to często tych na których się nie znam i nie jestem w nich mistrzem. Ale co tam. Ważne, że się ruszam. I tak oto pojechałam w wyższe partie gór (Beskid niski mam na co dzień, tuż za oknem). A w sumie cała nieprzyjemna przygoda zaczęła się już wcześniej.

Uprawiałam coś a'la triatlon. Po swojemu, czyli nie przestrzegając długości dystansów, a jedynie czas jaki mam na każdy trening. Na przykład pół godziny na bieganie, godzinka na basen, dwadzieścia minut na rower. Albo zupełnie odwrotnie. I tak oto minęło kilka miesięcy, zaczęło się lato, a mój czas ograniczył się do wypadów na basen raz w tygodniu. W ten sposób przeleciał miesiąc czy nawet dwa, kondycja spadła i nagle ten wyjazd. Góry i mega męczarnie, bo tempo narzuciliśmy szaleńcze. Włącznie z bieganiem po górach, a nie tylko wycieczkowym człapaniem w tempie przedszkolaków. I tak oto staw skokowy odmówił posłuszeństwa. Po powrocie bardzo się poprawiło. Lekarz ogólny dał maść i wysłał do domu. Leżeć przez parę dni i przejdzie. Przeszło. A ja oczywiście zamęczyłam nogę i dopiero wtedy poszłam po rozum do głowy czyli do specjalisty. Decyzja: staw skokowy do rehabilitacji, zero sportu do końca roku.

Jak powszechnie wiadomo ruch to hormony szczęścia. Brak ruchu = brak szczęścia. A wtedy 70% kobiet sięga po czekoladę. No i niestety znam to uczucie. Brzuszek rośnie nieproporcjonalnie bardzo do poziomu zadowolenia z pobudzaczy szczęścia. Sport był jednak lepszy. Ale noga odmawia, więc muszę pomyśleć o zamienniku sportu i przede wszystkim słodyczy. Na razie wymyśliłam spacery po lesie. A co dalej? Nie wiem. Może pójdę na basen i pomęczę ręce...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz